Ze względu na zmiany zachodzące w Unii Europejskiej pełnomocnik rządu ds. wprowadzenia euro wstrzymał prace nad Narodowym Planem Wprowadzenia Euro – poinformował resort finansów w sprawozdaniu z działania pełnomocnika rządu ds. wprowadzenia euro. W sprawozdaniu napisano, że przygotowany w 2010 r. Narodowy Plan Wprowadzenia Euro koncentruje się na przedstawieniu warunków przyjęcia euro przez Polskę i wyznaczenia wiarygodnej daty integracji oraz zakresu niezbędnych praktycznych przygotowań dla wprowadzenia euro w Polsce. „Zachodzące w Unii Europejskiej zmiany w zakresie ładu instytucjonalnego i zasad zarządzania gospodarczego, dotyczące w szczególności strefy euro, nie pozostały jednak bez wpływu na zawarte w NPWE rozstrzygnięcia, w szczególności w zakresie dostosowań prawnych. W związku z powyższym pełnomocnik rządu zdecydował o wstrzymaniu dalszych prac nad dokumentem, do momentu, gdy możliwe będzie jego uzupełnienie o implikacje ww. zmian dla procesu dostosowań do wprowadzenia euro w Polsce” – napisano w sprawozdaniu. Biuro prasowe Ministerstwa Finansów poinformowało we wtorek PAP, że zmiana sytuacji gospodarczej na świecie, w szczególności w strefie euro i – w konsekwencji – w Polsce, oddaliła perspektywę wprowadzenia wspólnej waluty. „Niemniej przyjęcie euro wciąż pozostaje celem prowadzonej przez polski rząd polityki gospodarczej” – zaznaczyło MF. W komunikacie dodano, że dotychczasową strategię integracji Polski ze strefą euro uzupełniono o dodatkowy warunek: ustabilizowanie sytuacji w strefie euro, a w szczególności jej wzmocnienie instytucjonalne. Według MF kryzys ujawnił bowiem niedoskonałość i niekompletność dotychczasowego systemu instytucjonalnego strefy euro. „W rezultacie wdrażane są liczne nowe rozwiązania o charakterze fundamentalnym, mające na celu jego wzmocnienie. Proces zmian jest jednak czasochłonny (…). Biorąc pod uwagę skalę zmian w strefie euro, za celowe uznano jednak wstrzymanie dalszych prac nad NPWE, który w efekcie reform instytucjonalnych w strefie euro może wymagać pewnych uzupełnień” – podkreślono. Ministerstwo poinformowało ponadto, że do końca 2012 r. trwają prace części Zespołów Roboczych i Grup Zadaniowych nad odpowiednimi raportami opisującymi harmonogram działań, które muszą zostać zrealizowane w przypadku, gdy zapadanie decyzja o przystąpieniu Polski do strefy euro. „+Instrukcje+ te nie zawierają jednak daty wprowadzenia euro, a jedynie wskazują sekwencję działań, których podjęcie jest konieczne na określoną liczbę miesięcy przed planowaną datą zamiany waluty, która zostanie ogłoszona w przyszłości” – zastrzeżono. Przygotowanie Narodowego Planu Wprowadzenia Euro zostało przewidziane w dokumencie „Ramy Strategiczne Narodowego Planu Wprowadzenia Euro”, przyjętym przez rząd w październiku 2010 roku.
Tag Archives: finanse
Kolejna próba porozumienia w sprawie nadzoru bankowego
Dziś kolejna próba porozumienia w sprawie wspólnego nadzoru bankowego, który ma uchronić Europę przed kryzysem w przyszłości. W Brukseli spotykają się unijni ministrowie finansów. Ich rozmowy w ubiegłym tygodniu zakończyły się fiaskiem, bo zbyt duże były różnice zdań między krajami. Spór w sprawie nadzoru dotyczy przede wszystkim jego zakresu. Francja chce, by objęte nim były wszystkie banki strefy euro, Niemcy z kolei, by tylko te najważniejsze, strategiczne. Jeśli chodzi o ważny dla Polski postulat zagwarantowania równych praw we wspólnym nadzorze krajom strefy euro i tym bez wspólnej waluty, to wydaje się, że jest on uzgodniony. – To jest obecnie na pewno o niebo, a może o dwa nieba lepsze niż propozycja z września Komisji Europejskiej – ocenił minister do spraw europejskich Piotr Serafin. Pierwotna propozycja Komisji przewidywała wejście państw spoza eurolandu do nadzoru, ale bez pełnych praw przy podejmowaniu decyzji. Teraz do ustalenia pozostają jeszcze kompetencje wspólnego nadzoru i współpraca z radą zarządzającą Europejskiego Banku Centralnego, w której zasiadają wyłącznie kraje eurolandu. Jeśli dziś unijni ministrowie finansów porozumieją się w sprawie wspólnego nadzoru, to jutro europejscy przywódcy na szczycie będą mogli ustalić plan budowania unii bankowej, przewidującej między innymi utworzenie funduszu naprawczego dla banków, czy zabezpieczenia depozytów.
Lichwiarskie kredyty
Coraz więcej osób traci majątek życia, korzystając z pożyczek pod zastaw nieruchomości. Zaczyna się od drakońskich odsetek, kończy eksmisją dłużnika. Kwitnie rynek prywatnych lichwiarskich pożyczek. „Potrzebuję kredytu pod zastaw mieszkania. Mam spore zadłużenie u komornika. Urządzałaby mnie kwota w granicach 150 tys. zł. Moje dochody to 2,5 tys. zł brutto i 180 zł alimentów. Żaden bank nie chce mi pomóc” – takich ogłoszeń w sieci można znaleźć mnóstwo. Podobnie jak chętnych do pożyczania. „Pożyczę prywatnie, nie sprawdzam w bazach, bez zaświadczeń, wystarczy mieszkanie, dom, ziemia rolna i inne” – to tylko jeden z przykładów. W całym kraju działają dziesiątki firm proponujących szybką gotówkę – dla przedsiębiorstw, rolników i osób fizycznych – w zamian za zabezpieczenie w postaci nieruchomości. – Zainteresowanie jest ogromne – mówi Krzysztof Woźniczko, właściciel firmy Feniks-Kredyty z Legnicy. – Kowalski, któremu wypowiedziano kredyt, i grozi mu komornik, szuka pomocy poza bankiem – wyjaśnia. Firmy pożyczkowe najczęściej tylko pośredniczą pomiędzy osobami, które potrzebują gotówki, a tzw. prywatnymi inwestorami. – Są to często właściciele przedsiębiorstw, czynnie zaangażowani w prowadzenie biznesu, urzędnicy na stanowiskach kierowniczych i dyrektorzy finansowi przedsiębiorstw – informuje warszawska firma pożyczkowa Va Banque. Oferowane kwoty wahają się od 10 tys. zł nawet do… 10 mln zł. Takie pożyczki, mimo zabezpieczenia w postaci mieszkania, domu czy nieruchomości rolnej, często są bardzo wysoko oprocentowane. Pożyczając 20 tys. zł, każdego miesiąca trzeba płacić nawet do 2 tys. zł odsetek, plus kilka procent dodatkowo za każdy dzień zwłoki. To dlatego, że tego typu pożyczki nie podlegają przepisom ustawy o kredycie konsumenckim ograniczającym wysokość odsetek. Według prawników można próbować walczyć w sądzie o uznanie odsetek czy kar umownych za zbyt wysokie, ale takie sprawy są bardzo trudne. Kiedy dłużnik przestaje spłacać zobowiązania, często okazuje się, że na mocy umowy notarialnej zgodził się, aby właścicielem jego majątku został pożyczkodawca. Taka forma zabezpieczenia jest zgodna z prawem. – Są inwestorzy, którzy tylko czyhają na przejęcie domu czy mieszkania dłużnika – przyznaje właściciel jednej z firm pożyczkowych. Komornicy mówią, że w ostatnich dwóch latach wzrosła liczba licytacji nieruchomości odebranych w wyniku przewłaszczenia. – Zdarza się, że wierzyciel, jako nowy właściciel, proponuje dłużnikowi wynajem mieszkania w ramach dalszego ściągania rat kredytu, a jeśli to nie zadziała, występuje o eksmisję – mówi Robert Damski, rzecznik Krajowej Rady Komornicznej. Przyznaje, że sam brał udział w kilkunastu takich licytacjach.
Bloomberg ma słabość do „Financial Timesa”
Jeszcze do niedawna „The Financial Times” byłby perłą w koronie każdej spółki medialnej, zapewniającą właścicielowi prestiż i wpływy, pisze „The New York Times”. Obecnie, zważywszy potencjalnych oferentów, jeden z najbardziej szanowanych i wyróżniających się finansowych dzienników może skończyć jako trofeum pomagające w sprzedaży terminali komputerowych. Michael Bloomberg rozważa sens zakupu The Financial Times Group w której skład wchodzi gazeta oraz połowa udziałów” The Economist”, twierdzą trzy osoby zbliżone do Bloomberga, które ujawniły to pod warunkiem zachowania ich anonimowości ze względu na prywatny charakter rozmów. Bloomberg od dawna podziwia „The Economista” a jego słabość do „The Financial Timesa”, w każdym razie jako czytelnika, w ostatnim czasie pogłębiła się. W październiku odwiedził on londyńską siedzibę „The Financial Times” znajdującą się kilka przecznic od będącego w budowie gigantycznego kompleksu Bloomberg L.P. Kiedy go zapytano, czy chciałby kupić gazetę odpowiedział: kupuję ją codziennie. O zaletach i wadach tak kosztownego zakupu Michael Bloomberg otwarcie dyskutował z przyjaciółmi i współpracownikami. Według wtajemniczonych podziwia tę branżę jako czytelnik, ale wykpiwa jako biznesmen. – To jedyna gazeta jaką kupuję – powiedział jednemu ze współpracowników, a drugiego zapytał:- Dlaczego miałbym ją kupić? The Financial Times Group należy do spółki Pearson, która zamierza skoncentrować się na wydawaniu podręczników i nie wyklucza sprzedaży firmy zależnej. Według szacunków ekspertów wartość FT Group wynosi ponad miliard dolarów.
Czy warto kupować złote spółki?
Złoto od początku roku dało zarobić 8 proc. Tymczasem akcje największych spółek wydobywających żółty metal straciły na wartości aż 22 proc. Dlaczego tak się dzieje i czy jest szansa, że w przyszłości ich walory Gdyby chwilę się zastanowić, wydaje się oczywiste, że gdy złoto drożeje, ceny akcji firm je wydobywających powinny rosnąć jeszcze szybciej. Załóżmy przykładowo, że koszt całkowity wydobycia uncji złota wynosi 1200 dolarów. Przy obecnych cenach (1700 dolarów za uncję) spółka wydobywcza zarabia więc 500 dolarów na każdej sztabce. Gdyby cena złota wzrosła o 100 dolarów na uncji (o 6 proc.), zysk wzrósłby do 600 dolarów, czyli o 20 proc. Wzrost zysku oznacza zaś wzrost kursów akcji; przy innych czynnikach niezmienionych spółka dwa razy bardziej zyskowna powinna być dwa razy więcej warta. Z jednej strony zarzucić można powyższej argumentacji jakiś logiczny błąd, z drugiej praktyka zdaje się zupełnie z nią rozmijać. W ciągu minionych pięciu lat złoto wzrosło o 115 proc., tymczasem akcje pięciu największych producentów kruszcu straciły na wartości 13 proc. Jak to możliwe? Rozważmy różne potencjalne wyjaśnienia.
W pierwszej kolejności przychodzi na myśl kryzys finansowy i krach na giełdach w 2008 roku. Jednak, gdy zestawimy stopę zwrotu z amerykańskich akcji (uwzględniając dywidendy), to widać, że mimo trudnych czasów nasz kapitał pomnożyłby się o 21 proc., co jest wynikiem o wiele lepszym, niż przyniosła inwestycja w takich potentatów, jak Barrick czy Anglo Gold. Może należy więc zamiast na liderów patrzeć na całą branżę? Czy inni producenci dali zarobić więcej? Tak, ale ciągle mniej niż szeroki rynek akcji, a co dopiero złoto. Fundusz ETF oparty na indeksie Market Vectors Gold Miners, obejmującym 31 spółek notowanych na amerykańskiej giełdzie zajmujących się wydobyciem złota, dał przez 5 lat zarobić (wraz z dywidendami) jedynie 7 proc.
Wyjaśnieniem powyższej zagadki, które najczęściej można spotkać w Internecie, są rosnące koszty wydobycia. Zwraca się uwagę na strajkujących górników, ryzyko polityczne czy drożejącą ropę naftową. To ostatnie wydaje się szczególnie ważne, gdyż koszty energii stanowią około 50 proc. kosztów wydobycia. Jednak w marcu 2008 roku, gdy złoto kosztowało zaledwie 1000 dolarów za uncję, a ropa znajdowała się na dzisiejszych poziomach, wspomniany fundusz złotych spółek zanotował rekordową w swojej historii wycenę 55 dolarów za jednostkę (obecnie jednostka kosztuje 46,5 dolara). Koszty wprawdzie rzeczywiście rosną (od 2007 roku są średnio prawie dwa razy wyższe), jednak przychody spółek wydobywczych rosną jeszcze szybciej. Przykładowo w ciągu ostatnich pięciu lat zysk na akcję największego światowego producenta złota Barrick Gold wzrósł prawie trzykrotnie. Jest to całkowicie zgodne z zaprezentowaną na wstępie teorią – tempo wzrostu zysku było większe niż skala wzrostu cen złota. Wobec powyższych faktów odpowiedź może być tylko jedna – spółki wydobywcze musiały mieć pięć lat temu zawyżone wyceny. Ponieważ były bardzo drogie, to nie dały zarobić nawet mimo tego, że spełniły pokładane w nich oczekiwania. Innymi słowy, doszło do powstania bańki na spółkach wydobywczych – inwestorzy oczekiwali zdecydowanie zbyt wiele, niż dało się, nawet w sprzyjających warunkach, osiągnąć. Hipoteza o bańce staje się bardziej wiarygodna, jeśli popatrzymy na rynek w jeszcze dłuższej perspektywie.
Spłać kredyt we franku
Szwajcarska waluta będzie coraz mocniejsza. Frank szwajcarski jest skazany na umocnienie w perspektywie przynajmniej 10 lat – pisze dziś „Puls Biznesu”. Twierdzi tak także Peter Brezinschek, główny ekonomista Raiffeisen Bank. Przewiduje on, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut. Radzi polskim kredytobiorcom jak najszybszą spłatę pożyczki. – W perspektywie przynajmniej dziesięciu lat frank szwajcarski skazany jest na umocnienie, twierdzi Peter Brezinschek. W czasie ostatnich kryzysowych lat frank szwajcarski dwukrotnie gwałtownie się umocnił – najpierw na przełomie lat 2008/2009, potem latem 2011 r. Przez te dwie fale cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, wpędzając setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
To bardzo złe wiadomości dla kredytobiorców – tym bardziej, że od minimum cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, i już wpędziła setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
Brezinschek uzależnionym od franka radzi zresztą wprost… jak najszybszą spłatę pożyczki. Czas kupować akcje? Na pocieszenie – szczególnie dla tych, którzy mają trochę wolnej gotówki – „PB” zamieszcza też dziś artykuł pt. „Idzie hossa, napełniaj portfel”. Po 15 miesiącach marazmu na GPW wreszcie drgnęło. Trend boczny w notowaniach indeksów to w opinii zarządzających funduszami już przeszłość. Ich zdaniem, zapał kupujących rośnie i śmiało można mówić o rozpoczęciu średnioterminowego trendu wzrostowego – pisze „Puls Biznesu”. – Patrząc na dwucyfrowe stopy zwrotu, które udało się w tym roku osiągnąć wszystkim indeksom, nie powinniśmy mieć wątpliwości, że znajdujemy się w hossie na rynku akcji – mówi Tomasz Manowiec, zarządzający funduszami Noble Funds TFI.
Brezinschek radzi, żeby nie stawiać na osłabienie franka. Przewiduje, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut.
Ekonomista ma dla polskich kredytobiorców dwie rady. Po pierwsze, by spłacać frankowy kredyt tak szybko, jak to możliwe. Po drugie (ale to dotyczy tylko tych, którzy mają trochę wolnego kapitału) – ulokować wolne środki w akcjach szwajcarskich firm.
Fiat zwolni 1500 osób z fabryki
Na początku przyszłego roku tyska fabryka Fiata zamierza zmniejszyć zatrudnienie mniej więcej o 1,5 tys. osób. Oznacza to zmniejszenie stanu załogi prawie o jedną trzecią – wynika z informacji pochodzących ze źródeł zbliżonych do zakładu. W piątek przedstawiciele Fiat Auto Poland (FAP) poinformowali o swoich propozycjach działające w fabryce związki zawodowe, a dzień wcześniej spotkali się w tej sprawie z reprezentantami lokalnych władz i instytucji, m.in. urzędów pracy. Informację o planowanych zwolnieniach grupowych w fabryce potwierdził rzecznik FAP Bogusław Cieślar. – Negatywna sytuacja przekłada się na nadwyżkę zatrudnienia w liczbie około 1500 pracowników, co powoduje konieczność uruchomienia przez spółkę, począwszy od dzisiejszego spotkania, procedury zwolnień grupowych przewidzianej przez obowiązujące przepisy prawne – poinformował rzecznik. Według rozmówców PAP Fiat zamierza zaproponować odchodzącym pracownikom specjalne odprawy sięgające równowartości półtorarocznej pensji. Szczegóły mają być negocjowane ze stroną społeczną. W pierwszej kolejności redukcje mogłyby być realizowane na zasadzie programu dobrowolnych odejść. Fabryka ma pracować na dwie zmiany, zamiast – jak dotąd – trzy.
Zmniejszenie zatrudnienia wynika z sytuacji rynkowej, ale wiąże się także z zakończeniem z końcem tego roku produkcji w Tychach modelu Panda Classic, który – obok fiata 500 – był wiodącym modelem fabryki. W przyszłym roku dzienna produkcja zakładu ma zmniejszyć się do ok. 1,1 tys. aut na dobę, co oznacza ponad 250 tys. egzemplarzy w ciągu całego roku, wobec poniżej 350 tys. w tym roku i ponad 467,7 tys. w roku 2011. W rekordowym roku 2009 produkcja przekroczyła 600 tys. aut. Obecnie Fiat Auto Poland zatrudnia ponad 4,9 tys. osób, czego przeszło 4,6 tys. w fabryce w Tychach. Według źródeł związkowych, w ciągu minionych dwóch lat zatrudnienie zmniejszyło się mniej więcej o 1,6 tys. osób – w drodze nieprzedłużania umów z pracownikami czasowymi lub zwolnień w niewielkich grupach (poniżej 30 osób), by nie były to zwolnienia grupowe.
Zwolnienia z pracy 1500 osób
Fiat Auto Poland ogłosił grupowe zwolnienia pracowników fabryki w Tychach. Święty Mikołaj przyszedł i wyrzucił z pracy 1500 osób. Wg zarządu Fiata negatywna sytuacja na rynkach europejskich przekłada się na „nadwyżkę zatrudnienia” w liczbie około 1 500 pracowników. Na spotkaniu z przedstawicielami związków zawodowych zarząd Fiat Auto Poland wyraził wolę „niezwłocznego rozpoczęcia negocjacji zmierzających do znalezienia możliwych rozwiązań w kwestii nadwyżki zatrudnienia”. W praktyce oznacza to, że na bruk trafi w najbliższym czasie aż 1 500 polskich robotników. Przedstawiciele Fiata tłumaczą swoją decyzję recesją na europejskich rynkach. Segment A, do którego należą samochody produkowane w Tychach, w największym stopniu odczuł załamanie sprzedaży. W tym roku produkcja zakładu nie sięgnie nawet 350 tysięcy sztuk – dla porównania w 2009 roku wielkość produkcji przekroczyła 600 tysięcy aut. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że polska fabryka pada właśnie ofiarą kontrowersyjnej strategii prezesa Fiata – Sergio Marchionne – który postanowił przetrwać kryzys zamrażając wydatki na nowe modele. W efekcie gama modelowa włoskiego producenta szybo się starzeje, a klienci coraz częściej wybierają pojazdy konkurencji. Wszystko wskazuje też na to, że zwolnienia w Polsce są efektem dziwnej decyzji o przedwczesnym zakończeniu produkcji poprzedniej generacji Fiata Pandy, która wytwarzana była właśnie w Tychach.
Oficjalnie przedstawiciele Fiat Auto Poland tłumaczyli ten fakt koniecznością dostosowania auta do nowych przepisów homologacyjnych (dotyczących ochrony pieszych), które zaczynają obowiązywać od stycznia. Problem w tym, że by dostosować starą Pandę do nowych wymogów prawnych wystarczyłoby zafundować jej klasyczny facelifting – zmodyfikować kształt pasa przedniego i maski. Oficjalnie zabieg ten jest w opinii Fiata „nieopłacalny”. Trudno się jednak z tym zgodzić, biorąc pod uwagę fakt, że tylko do końca września z Tychów wyjechało aż 77 tys. egzemplarzy Pandy Classic. W tym samym czasie produkcja Fiata 500 (również w wersji Abarth) wyniosła 116 tys. sztuk, Lancii Ypsilon – około 40 tys., a produkowanego na zlecenie Forda modelu Ka – 45 tys.
Bezrobocie w listopadzie wzrosło
MPiPS przygotowuje interwencję na rynku pracy, już od 1-go stycznia 2013 roku będą uruchomione środki na aktywną pomoc bezrobotnym. Wobec utrzymującego się spowolnienia gospodarczego i związanej z nim niepewnej sytuacji na rynku finansowym oraz w innych branżach gospodarczych, pracodawcy pod koniec roku bardzo ostrożnie podejmują decyzje o zatrudnianiu nowych pracowników, przekłada się to również na ograniczanie zatrudnienia i elastyczne ustalanie poziomu wynagrodzeń. Znajduje to odbicie w kształtowaniu się sytuacji na rynku pracy. Według wstępnych szacunków GUS w I kwartale 2012 r. wzrost PKB wyniósł 3,6 proc., w II kwartale 2,3 proc., a w II kwartale 1,4 proc. (w analogicznych okresach 2011 r. było to odpowiednio 4,4 proc., 4,1 proc. i 4,1 proc.). Na spowolnienie tempa wzrostu PKB wpłynęło m. in. osłabienie dynamiki spożycia ogółem (wzrost tylko o 0,1proc.), a w rezultacie – obniżenie w III kwartale br. o 0,7 proc. popytu krajowego w skali roku. Wyraźnie wolniejszy niż w poprzednich latach był również wzrost eksportu (0,7 proc. wobec 8,9 proc. w analogicznym kwartale 2011r.
1. Liczba bezrobotnych w końcu listopada 2012 roku wyniosła 2 059,0 tys. osób (na podstawie meldunków nadesłanych przez wojewódzkie urzędy pracy) i w porównaniu do końca października 2012 roku wzrosła o 64,1 tys. osób (o 3,2 proc.).
2. Liczba wolnych miejsc pracy i miejsc aktywizacji zawodowej zgłoszonych przez pracodawców do urzędów pracy w listopadzie 2012 roku (na podstawie meldunków wojewódzkich urzędów pracy) wyniosła 48,7 tys. i w porównaniu do października 2012 roku spadła o 18,8 tys. (o 27,8 proc.). W listopadzie 2011 roku pracodawcy zgłosili do urzędów pracy 44,9 tys. ofert pracy (o 9,9 tys. mniej, tj. o 18,1 proc. niż w październiku 2011 r.).
3. Stopa bezrobocia rejestrowanego (na podstawie liczby pracujących z końca września br.) wyniosła w listopadzie 2012 roku 12,9 proc. i w porównaniu do października br. wzrosła o 0,4 punktu procentowego. W analogicznym okresie ubiegłego roku (listopad 2011 – październik 2011) wskaźnik bezrobocia wzrósł o 0,3 punktu (z poziomu 11,8 proc. do poziomu 12,1 proc.).
Co jeśli gospodarka się kurczy?
Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze oraz były premier powiedział w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” powiedział, że „sprecyzowany projekt powołania spółki Inwestycje Polskie stanie na Radzie Ministrów jeszcze w grudniu”. Bielecki wyjaśnił, że rząd musi wyrazić zgodę na powstanie spółki przed końcem roku, aby przeprowadzić ” na transfer akcji spółek skarbu państwa do spółki Inwestycje Polskie, aby można było dzięki temu wygenerować środki przeznaczone na wsparcie inwestycji krajowych (nie powiększając deficytu”. Były premier powiedział, że efekt powstania spółki „nie będzie gigantyczny, ale można w ten sposób poprawić dynamikę wzrostu o 0,4–0,5 procenta PKB.” – Jeśli coś wpływa na wzrost gospodarczy na poziomie 0,4-0,5 PKB, to wiadomo, że nie ma przełomu. Ale jeśli gospodarka się kurczy, to nawet tak niewielki wzrost ma znaczenie. Jest to istotne przede wszystkim dla kształtowania się oczekiwań konsumentów, a także dla rynku pracy. Jeśli natomiast państwo zachowałoby się biernie, a jednocześnie udałoby się „przestraszyć” Polaków katastroficznymi scenariuszami kryzysowymi, to tzw. konsumpcja indywidualna na pewno by nie wzrosła, a jej poziom decyduje o 60 procentach PKB – zaznaczył Bielecki.
Inwestycje Polskie wystartują już w styczniu 2013
Minister Skarbu Mikołaj Budzanowski przedstawił w środę informację dotyczącą planowanego programu Inwestycje Polskie. Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje – podkreślał minister podczas obrad sejmowej komisji skarbu. „Nie ma dziś takiego funduszu infrastrukturalnego działającego na terenie Polski, wspierającego długoterminowe inwestycje infrastrukturalne. Odpowiedzią na brak tego typu narzędzi finansowych jest właśnie program Inwestycje Polskie, którego model biznesowy opiera się na dwóch instytucjach: na Banku Gospodarstwa Krajowego oraz specjalnej spółce inwestycyjnej, którą dzisiaj nazywamy spółką CSI” – powiedział minister. Dodał, że obie te instytucje uzupełnią obecną ofertę instytucji finansowych na terenie Polski i będą całkowicie ukierunkowane na inwestycje realizowane w granicach Polski. „Chcielibyśmy, aby ten program został uruchomiony od początku stycznia 2013 r.” – wskazał.
Dodał, że to nie tylko fundusze unijne, ale też banki komercyjne i fundusze instytucjonalne współfinansowały dotychczas projekty inwestycyjne w Polsce. „Wyzwaniem na kolejne lata jest znacznie większa wartość tych inwestycji infrastrukturalnych, którą można w najważniejszych ok. 15 obszarach inwestycyjnych określić jako poziom 500 mld zł, które będą wydane na inwestycje infrastrukturalne w ciągu najbliższych ośmiu lat – do 2020 r.” – podkreślił. „Kiedy patrzymy na obecną ofertę instytucji finansowych na rynku polskim, to może się zdarzyć, że dotychczas istniejące źródła finansowania tych projektów będą niewystarczające, aby podołać temu celowi. Niewątpliwie brakuje, abyśmy mogli myśleć o zrealizowaniu tego celu, dwóch instrumentów finansowych. Jeden, który będzie wspierał w formie kredytu długoterminowe, bardzo kosztowne, wielomiliardowe inwestycje realizowane w Polsce. Drugi instrument (…) to bezpośredni udział kapitałowy w projektach inwestycyjnych” – powiedział. Dodał, że w przypadku prywatnego kapitału „twardy poziom zwrotu komercyjnego zainwestowanych pieniędzy” przeważnie oceniany jest na 15-20 proc. „W tym przypadku (Inwestycji Polskich – PAP) mówimy o znacznie niższym poziomie rentowności tych projektów (nieco poniżej 10 proc.). Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje (…). Chcemy być katalizatorem wielu nowych pomysłów, nowych inwestycji i uzupełniać ofertę instytucji finansowych dziś działających na Polskim rynku” – podkreślił. Członkowie komisji skarbu pytali ministra m.in. o spółki, których akcje będą wnoszone do BGK, czy też o to, kto będzie zatwierdzał decyzje inwestycyjne specjalnej spółki. Poseł Dawid Jackiewicz (PiS) zarzucił, że rząd powołuje się na przykłady podobnych funduszy funkcjonujących w innych krajach. „Ja z takiego krótkiego przeglądu tego typu projektów wiem, że z wyjątkiem być może funduszu norweskiego wszystkie inne tego typu projekty skończyły się niepowodzeniem, w wielu innych krajach zachodniej Europy czy też na świecie” – powiedział.
Program Inwestycje Polskie został zapowiedziany w październiku przez premiera Donalda Tuska podczas tzw. drugiego expose. Ma on na celu utrzymanie tempa wzrostu inwestycji i PKB oraz tworzenie miejsc pracy. Zgodnie z założeniami programu do BGK będą wnoszone wybrane udziały spółek Skarbu Państwa, ale z zastrzeżeniem, że MSP utrzyma pakiety kontrolne w spółkach strategicznych. Następnie akcje te będą sprzedawane, co umożliwi pozyskanie dodatkowego kapitału, który będzie przeznaczany na wspieranie inwestycji. Program Inwestycje Polskie ma objąć m.in. budowę elektrowni węglowych i gazowych, gazociągów, magazynów gazu, infrastruktury drogowej, kolejowej oraz portowej
Transakcje na nieruchomości obciążonej hipoteką
Hipoteka ciążąca na nieruchomości inwestycyjnej często jest postrzegana jako przeszkoda, która uniemożliwia sprzedaż albo kupno danej nieruchomości. Czy można kupić albo sprzedać nieruchomość obciążoną hipoteką?
Hipoteka to bardzo ważna instytucja prawa cywilnego – ograniczone prawo rzeczowe pozwalające zabezpieczyć wykonanie zobowiązania. Umożliwia wierzycielowi uzyskanie należnych mu pieniędzy z sumy otrzymanej ze sprzedaży przez komornika nieruchomości obciążonej hipoteką (lub niektórych praw, np. własnościowego spółdzielczego prawa do lokalu czy użytkowania wieczystego gruntu) – wówczas gdy dłużnik sam nie płaci.
Sprzedaż nieruchomości obciążonej hipoteką jest dopuszczalna, jednak należy pamiętać, że zmiana właściciela nie powoduje wygaśnięcia hipoteki.
Kupując nieruchomość, nabywca akceptuje więc fakt jej zakupu z istniejącym obciążeniem, a wierzycielowi hipotecznemu w dalszym ciągu będzie przysługiwało prawo zaspokojenia się z nieruchomości, gdyby nie mógł wyegzekwować spłaty długu od dłużnika osobistego.
Innymi słowy: zmiana właściciela nieruchomości (np. na skutek jej sprzedaży) nie ma wpływu na istnienie hipoteki, zaś nowy właściciel z mocy prawa staje się tzw. dłużnikiem hipotecznym.
Tak więc zbycie nieruchomości obciążonej hipoteką nie narusza prawa wierzyciela hipotecznego, który dalej może dochodzić roszczeń od kogokolwiek, kto stanie się właścicielem nieruchomości.
W razie sprzedaży części nieruchomości obciążonej hipoteką sprzedawca lub kupujący mogą żądać, aby wierzyciel zwolnił tę część od obciążenia, jeżeli jest ona stosunkowo nieznaczna, a wartość pozostałej części nieruchomości zapewnia wierzycielowi dostateczne zabezpieczenie. Na żądanie wierzycieli kwota uzyskana ze sprzedaży powinna im być wypłacona według pierwszeństwa służących im hipotek.
Czy można kupić nieruchomość obciążoną hipoteką i jakie łączy się z tym ryzyko?
Gdy zakupimy nieruchomość obciążoną hipoteką, wierzyciel hipoteczny będzie mógł dochodzić roszczeń z nieruchomości, gdy jego dłużnik osobisty nie spełni świadczenia w określonym terminie, mimo że zmieni się właściciel nieruchomości.
Istnieje więc ryzyko utraty nieruchomości, gdyż wierzyciel hipoteczny będzie mógł przeprowadzić z niej egzekucję.
Aby bezpiecznie kupić obciążoną nieruchomość, należy dążyć do tego, aby dług został spłacony w całości przed podpisaniem umowy notarialnej.
Gdy jednak jest to niemożliwe, dług wobec banku czy innego wierzyciela może za zgodą sprzedającego dłużnika zostać zapłacony bezpośrednio przez kupującego w ramach zapłaty całości lub części ceny.
Wówczas wygaśnięcie zobowiązania wobec wierzyciela (np. banku), polegające na spłacie długu, powoduje wygaśnięcie hipoteki. Koniecznie należy jednak pamiętać o wykreśleniu jej z księgi wieczystej nieruchomości.
Porzucił aktorstwo dla … nieruchomości
Michał Milowicz niegdyś pojawiał się niemal w każdej polskiej komedii, dziś jednak na próżno szukać go w obsadach nowych produkcji. Jak dowiedział się jeden z tabloidów, aktor zamienił plan filmowy na plan budowy i obecnie zajmuje się działalnością deweloperską. Jak podaje tygodnik „Rewia”, Michał Milowicz już kilka lat temu wybudował osiedle mieszkaniowe w warszawskiej dzielnicy Grochów. Oferowane przez niego mieszkania cieszyły się dużym zainteresowaniem i wszystkie znalazły swoich nabywców. Teraz aktor planował ponoć powtórzyć biznesowy sukces sprzed lat, niestety bez powodzenia. „Rewia” podaje, że Milowicz kupił dużą działkę w podwarszawskim Piastowie, na której postanowił wybudować jeszcze większe osiedle o nazwie „Gród Piastowski”. Jednak mimo intensywnej reklamy, nowa inwestycja nie cieszy się powodzeniem. Tygodnik podaje, że póki co udało mu się sprzedać jedynie kilka mieszkań.
Jeśli będzie trzeba Michał Wprowadzi się do pierwszego, wykończonego mieszkania i będzie codziennie rano witał swoich mieszkańców. Jest wytrwały i uparty – twierdzi znajoma Michała Milowicza w rozmowie z „Rewią”.
Gdańskie nieruchomosci inwestycyjne
Za dwa lata ma być gotowa nowa nieruchomość: podstawówka w Kokoszkach, za sześć lat kolejna w Kowalach. Tę ostatnią wspólnie wybudują trzy gminy: Gdańsk, Kolbudy i Pruszcz Gdański, które w środę podpisały umowę w tej sprawie. Gotowy jest już projekt nowej podstawówki w Kokoszkach, u zbiegu ulic Kalinowej i Azaliowej, której budowa ma ruszyć wiosną przyszłego roku. – Szkoła powstanie w dzielnicy, która położona jest za obwodową Trójmiasta, bo w tym kierunku miasto będzie się w najbliższych latach rozwijało. Nowa placówka pozwoli uniknąć dowozu dzieci przez obwodnicę do innych dzielnic – tłumaczy Ewa Kamińska, wiceprezydent Gdańska. Według wstępnych przymiarek (trwa przetarg na generalnego wykonawcę, dopiero po jego wyłonieniu będzie znany dokładny kosztorys) inwestycja ma pochłonąć ok. 30 mln zł. Budowa będzie podzielona na trzy etapy. W pierwszym powstanie podstawówka z 24 salami dla klas 0-VI (w sumie dla ponad 600 uczniów) oraz sala gimnastyczna, zaplecze administracyjne, socjalne i gospodarcze. W drugim etapie zaplanowano basen, a w trzecim – budowę kompleksu boisk i zagospodarowanie terenu wokół szkoły. Przy okazji zostanie przebudowany układ drogowy ul. Azaliowej. Budowę planuje się w latach 2013-14. Jeszcze nie ruszyła inwestycja w Kokoszkach, a Gdańsk wspólnie z sąsiednimi Kolbudami i Pruszczem Gdańskim planuje już kolejną. W środę trzy strony podpisały list intencyjny o wspólnej budowie podstawówki w Kowalach, do której w przyszłości mają uczęszczać dzieci z Kowal, sąsiadujących z nimi gdańskich osiedli oraz Borkowa, które leży w gminie Pruszcz Gdański. Na należącej do gminy Kolbudy działce o powierzchni 1,3 hektara ma stanąć obiekt identyczny jak w Kokoszkach, zbudowany według tego samego projektu. – Dzięki temu całe przedsięwzięcie będzie tańsze o pół miliona, bo tyle kosztuje projekt. Wystarczy go tylko zaadaptować do nowego ukształtowania terenu – dodaje Ewa Kamińska. Leszek Grombala, wójt gminy Kolbudy, która ma zarządzać inwestycją: – Mam nadzieję, że uda nam się zdobyć jak najwyższe dofinansowanie spoza budżetów gminnych. Kolbudy mają szanse na zdobycie środków np. w projektach unijnych, w których nie mogą brać udziału duże gminy, takie jak Gdańsk. Według wstępnych planów szkoła w Kowalach ma być gotowa w 2018 r.
Plaga parabanków
Polacy w parabankach stracili tylko w tym roku 2,1 mld złotych. Mimo, że problem narasta prokuratorzy niechętnie ścigają oszustów. Tego typu spawy są najczęściej umarzane – podaje „Rzeczpospolita”. Po aferze Amber Gold postanowiono przyjrzeć się bardziej parabankom w naszym kraju. Okazuje się, że działalność Marcina P., która przyniosła 10 tysiącom poszkodowanym, razem około 400 mln zł. strat, nie jest wyjątkiem. Z raportu prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta wynika, że straty poszkodowanych w rezultacie działań tego typu instytucji, wyniosły tylko w tym roku 2,1 mld zł. Jeszcze w 2007 roku sięgały one 168 mln zł, zatem w ciągu pięciu lat wzrosły kilkunastokrotnie. Liczbę pokrzywdzonych przez parabanki szacuje się na 133 tysięcy. Do prokuratury wpływa coraz więcej tego typu spraw. Prokuratorzy jednak nie garna się do ścigania bankowych oszustów. Połowę śledztw z ostatnich pięciu lat umorzono. To sprawy skomplikowane i prokuratury boją się ich jak diabeł święconej wody. Ale z drugiej strony jest również tak, że ludzie nie patrzą na to, co podpisują, więc nie zawsze osobom prowadzącym parabanki można postawić zarzuty – uważa prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego. Firmy parabankowe podszywają się pod banki i bezprawnie przyjmują depozyty. Pieniądze zdobyte w ten sposób służą nielegalnie, do udzielania kredytów albo są defraudowane przez właścicieli. Jedyną instytucją, która prowadzi listę ostrzeżeń publicznych, wobec podejrzanych instytucji finansowych jest Komisja Nadzoru Finansowego. Od czasu afery Amber Gold jej lista znacznie się rozrosła. Obecnie liczy 33 firmy.
Skokowy wzrost opłat za użytkowanie wieczyste
Choć zmienione pod koniec 2011 roku prawo miało powstrzymać skokowe podwyżki opłat za użytkowanie wieczyste, w praktyce nie uchroniło właścicieli mieszkań, należących do Skarbu Państwa czy gmin, przed odczuwalnymi wzrostami takich opłat. Proponowane na 2013 r. podwyżki – choć czasem rozłożone na trzy lata – potrafią rosnąć z roku na rok kilkukrotnie. Jak co roku, użytkownicy wieczyści otrzymują w ostatnim kwartale niepokojące listy z gmin, powiatów czy województw. Z korespondencji tej wynika, że za kolejny rok korzystania z działki należącej do Skarbu Państwa, gminy, powiatu czy województwa będą musieli zapłacić więcej. Sprawa ta dotyczy nie tylko właścicieli domów jednorodzinnych. Na gruntach oddanych w użytkowanie wieczyste znajdują się też budynki wielorodzinne (wtedy poszczególnym właścicielom mieszkań przysługuje udział w prawie użytkowania wieczystego), biurowce czy magazyny. Zgodnie z danymi GUS za 2011 rok, same tylko gminy posiadały umowy z użytkownikami wieczystymi na 81,4 tys. ha gruntów.
Powodem podwyżek opłat za użytkowanie wieczyste jest wzrost wartości gruntów. Roczna opłata za użytkowanie wieczyste stanowi bowiem procent wartości prawa własności do nieruchomości. W przypadku „mieszkaniówki” podstawowa stawka to 1 proc., w przypadku działalności turystycznej 2 proc., a w przypadku pozostałych nieruchomości – w tym wykorzystywanych na cele komercyjne – aż 3 proc. wartości. Nowelizacja ustawy o gospodarce nieruchomościami, która weszła w życie 9 października 2011 roku, ukróciła skokowe podwyżki z roku na rok rozkładając je na trzy lata. O jakich zmianach można mówić? Każdy przypadek jest inny, ale na przykład opłata za użytkowanie wieczyste w przypadku mieszkania o powierzchni 64 m kw. w kamienicy na terenie stołecznej Woli wzrośnie w 2013 r. o 379 proc. – Właściciel tej nieruchomości jeszcze w 2012 roku wniósł opłatę na poziomie 240 zł rocznie, a teraz gmina proponuje 1150 zł.
Opłaty rosną wszędzie, gdzie grunty gmin, powiatów czy województw oddano w użytkowanie wieczyste. Dzieje się tak więc na przykład w Trójmieście, Poznaniu, Lublinie, Wrocławiu czy Olsztynie i wszędzie skala podwyżek może iść w setki procent. W Olsztynie na przykład gmina za użytkowanie wieczyste gruntu pod garażem zażądała o około 200 proc. Podwyżki opłat idące w setki procent to między innymi efekt nieregularnego przeprowadzania aktualizacji. Jeśli aktualna opłata jest wynikiem wyceny gruntu sprzed 10 czy kilkunastu lat, to trudno się dziwić, że ponowne oszacowanie wartości parceli powoduje skokowy wzrost opłaty. Co prawda, prawo nie nakazuje obecnie regularnego aktualizowania opłat, choć taki postulat podnoszono w trakcie prac nad nowelizacją, ale zmieniony został system wprowadzania podwyżek. Od bieżącego roku są one rozłożone nawet na trzy lata. Gdy nowa opłata jest mniejsza niż dwukrotność dotychczasowej, zacznie obowiązywać od początku kolejnego roku. Gdy jednak użytkownikowi wieczystemu zostanie zaproponowana opłata wyższa niż dwukrotność dotychczasowej, nadwyżka zostanie rozłożona na kolejne dwa lata. Mechanizm ten można przedstawić na konkretnym przypadku.
MPEC szuka inwestora na nieruchomość komercyjną
Olsztyńskie Miejskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej (MPEC) zaczęło szukać inwestora, który do 2017 r. ma wybudować nową elektrociepłownię. Jej koszt szacowany jest na 700 mln zł. Inwestycja ma powstać w formule partnerstwa publiczno-prywatnego (PPP). Jak poinformowała prokurent MPEC w Olsztynie Lidia Warnel, zainteresowane firmy mogą składać wnioski o dopuszczenie do postępowania ws. wyboru inwestora.
Wyjaśniła, że firmy muszą przedstawić swoją sytuację finansową i doświadczenie w budowaniu tego typu instalacji. „Muszą wykazać, że ich obrót roczny nie jest mniejszy niż 80 mln zł, oraz że budowały obiekty energetyczne o mocy 50 MW albo inne obiekty budowlane o wartości co najmniej 100 mln zł” – podkreśliła.
Jak dodała, w połowie lutego spośród nadesłanych ofert wyłonionych zostanie pięć firm, które będą dopuszczone do kolejnego etapu. Inwestor, który wybuduje elektrociepłownię ma być znany do końca 2013 roku. Olsztyńska spółka komunalna oczekuje, że inwestor wniesie około 150 mln zł jako wkład finansowy potrzebny do budowy instalacji. Pozostała kwota będzie pochodzić m.in. z kredytów bankowych. Budowa ma potrwać pięć lat, a po 25 latach eksploatacji gmina ma przejąć elektrociepłownię. Obecnie energię cieplną dla mieszkańców Olsztyna dostarcza ciepłownia MPEC-u w Kortowie oraz ciepłownia koncernu Michelin. Obie mają po 50 proc. udziałów w rynku. Nowa elektrociepłownia musi powstać, bo koncern Michelin do 2017 roku chce zrezygnować z dostaw ciepła dla miasta. Nowy obiekt zostanie wybudowany na 7,5-hektarowym terenie niedaleko centrum logistycznego Michelin. Właścicielem elektrociepłowni ma zostać spółka celowa, a MPEC zajmowałby się tylko dystrybucją ciepła poprzez miejską sieć ciepłowniczą.
Składka emerytalna tylko dla chętnych?
Ruch Palikota złożył w Sejmie projekt nowelizacji ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, który zakłada zniesienie obowiązku podlegania ubezpieczeniu emerytalnemu – a co za tym idzie – opłacania składki emerytalnej przez osoby prowadzące działalność gospodarczą. – Chodzi o to, żeby wszystkie osoby, które prowadzą działalność gospodarczą, są przedstawicielami wolnego zawodu oraz twórcy i artyści, mogli płacić składkę emerytalną na zasadach dobrowolności – powiedział poseł Ruchu Łukasz Krupa na środowej konferencji prasowej. Łukasz Gibała (RP) zauważył, że we wszystkich badaniach, przedsiębiorcy zwracają uwagę, że wysokie składki na ZUS stanowią jedną z głównych barier rozwoju przedsiębiorczości. – Jeśli nasza propozycja wejdzie w życie, przedsiębiorcy sami będą decydować, czy chcą korzystać z emerytury ZUS-owskiej, a jeśli tak, ile chcą odkładać, co miesiąc – mogliby odkładać pełną składkę, mogliby odkładać część składki, a mogliby jej w ogóle nie odkładać – mówił Gibała. „Rozwiązanie ma za zadanie stworzenie osobom pracującym na własny rachunek możliwości dokonania świadomego i odpowiedzialnego wyboru w zakresie zabezpieczenia finansowego swojej starości. Osoby takie będą mogły decydować, czy chcą korzystać z publicznego systemu emerytalnego, czy licznych istniejących na rynku wyspecjalizowanych produktów, oferowanych przez banki i inne instytucje finansowe, czy po prostu odkładać pieniądze na oprocentowanych rachunkach lub lokatach, albo inwestować w inny sposób” – napisano w uzasadnieniu projektu. Zdaniem Gibały, propozycja Ruchu Palikota spowoduje, że poprawią się warunki prowadzenia działalności gospodarczej, wzrośnie zatrudnienie, a koszty pracy będą bardzo elastyczne. – Przedsiębiorca – gdy jest koniunktura – będzie płacił pełną składkę, a gdy jest dekoniunktura będzie płacił zero złotych, potem nadrabiając (wpłaty) w okresie koniunktury – wyjaśnił.
Nabici we franka
Nie ma darmowych obiadków – stare jak system finansowy powiedzenie jest coraz bardziej aktualne. Przekonali się o tym Polacy, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w szwajcarskiej walucie. Obecnie banki działające w Polsce obsługują ponad 2 mln kredytów hipotecznych, z czego blisko 50 proc. zostało zaciągniętych w CHF, EUR, USD. Większość tych umów pochodzi z trzech lat boomu kredytowego, kiedy to banki udzielały kredytów nawet do 130 proc. wartości nieruchomości. Wystarczyło więc i na meble, i często na samochód. Rozrastała się młoda klasa średnia „na kredyt”. Ci, którzy w tamtym czasie wzięli kredyty w walutach obcych, patrzyli z niekłamaną wyrozumiałością na „frajerów”, którzy zadłużali się w rodzimej złotówce. Ale te 130 proc. kredytu na kupno nieruchomości już na starcie nie było „na piękne oczy”. Kredytobiorcy byli zobligowani nie tylko do wykupienia ubezpieczenia na życie kredytobiorcy, ale również ubezpieczenia na czas wpisania nieruchomości do księgi wieczystej (tzw. ubezpieczenia pomostowego) oraz ubezpieczenia niskiego wkładu kredytobiorcy – dla tych ze stanem portfeli poniżej 20 proc. wartości kredytowanej nieruchomości. Dzisiaj „złotówkowcy” śpią spokojniej, a „frankowcy”? Czy mogli przewidzieć tak głęboki kryzys finansowy, a także stagnację płac i drastyczny wzrost kosztów utrzymania oraz szybującego w górę franka? W październiku 2006 roku 1 CHF był wart około 2,4 zł, w lutym 2008 roku mniej niż 2 zł, a obecnie 3,3931 zł – sprzedaż, 3,4331zł – kupno (NBP, 3.11.2012 r.). – W latach boomu 50 mkw. Mieszkania kupowało się za pół miliona złotych. Od banku kredytobiorca dostawał 250 tys. CHF. Obecnie wartość wielu tego typu mieszkań wynosi 200 tys. zł, a kredyt milion zł i od tej kwoty bank nalicza należne odsetki. Natomiast podczas egzekucji komorniczej biegły rzeczoznawca wycenia metr kwadratowy mieszkania na 2000 zł, czyli owe 50 mkw. jest warte 100 tys. zł minus koszty egzekucji (około 20 proc.) i koszty sądowe, biegłych etc. Do banku trafi 60 tys. zł! A reszta? Z weksli od kredytobiorców do „końca świata”, bo i dojdą odsetki karne od miliona złotych. Po paru latach urośnie ta suma do 5 i więcej milionów złotych. Tylko wiać z takiego kraju” – uważa Roman Sklepowicz, prawnik, prezes Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy i Prawny. Kryzys subprime na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych ujawnił się w pełni w połowie 2007 roku, choć sygnały wskazujące na jego nadejście pojawiały się dużo wcześniej. Amerykanie porzucali swoje wypasione, kupione na kredyt domy, ponieważ nie stać ich było na spłaty rat, a aktualna wartość ich nieruchomości nie pokrywała zaciągniętego zobowiązania.
Czy grozi nam kryzys subprime? Polscy nadzorcy i przezorni bankowcy już przyhamowali akcję kredytową. W 2011 roku udzielono mniej kredytów w CHF niż 2010 roku. Choć liczba hipotecznych kredytobiorców przekroczyła 1,6 mln osób, to zagrożonych jest zaledwie około 35 tys. i mimo wzrostu rat kredytów we frankach nadal odsetek kredytobiorców mających problem ze spłatą kredytów jest mniejszy niż wśród spłacających kredyty w złotych polskich. BIG InfoMonitor podaje, że odsetek kredytów we frankach lub euro, których spłata stoi pod znakiem zapytania, wynosi 1,6 proc., a jeśli chodzi o kredyty w złotych, jest to 3,3 proc.
Najlepszy czas na zakupy wina
Sytuacja na rynku wina wybitnie sprzyja zakupom inwestycyjnym. Ceny wielu bardzo dobrze ocenianych trunków znajdują się na przystępnych poziomach, a popyt ze strony konsumentów systematycznie wzrasta. Od końca 2008 r. do połowy 2011 r. na rynku wina mieliśmy do czynienia z ciągłymi wzrostami cen. W tym okresie indeks Liv-ex 100, który odzwierciedla ogólną kondycję całego rynku, wzrósł o ponad 75 proc. (z początkowych 208 punktów w grudniu 2008 r. do ponad 364 punktów w czerwcu 2011 r.) W tym samym czasie poszczególne wina, takie jak Pavillon Rouge 2005, Beychevelle 2006 zdrożały o prawie 200%, a Carruades de Lafite 2007 o ponad 500%. Po tak długim okresie wzrostów doszło na tym rynku do korekty, która miała swój początek w lipcu 2011 r. Jej pierwszy etap trwał do grudnia 2011 r., a drugi od marca do lipca 2012 r. W jej efekcie indeks Liv-ex 100 stracił względem szczytu ok. 30 proc. Od lipca 2012 r. wszystkie indeksy Liv-ex znajdują się w trendzie bocznym. Oczywiście w tym okresie ceny poszczególnych win się zmieniały. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zaobserwować można było na przykład wzrosty na trunkach pochodzących z Prawego Brzegu Bordeaux czy włoskiej Toskanii. Dobrze performowały również wina z rocznika 2010, jak Angelus czy Pontet Canet. Spadki natomiast towarzyszyły przeważnie drugim winom najlepszych posiadłości, takim jak Carruades de Lafite 2006 czy Petit Mouton 2006. Jednak cały czas rynek w omawianym okresie charakteryzował się niewielką liczbą transakcji. Z analogiczną sytuacją mieliśmy już do czynienia w przeszłości, m.in. w okresie między korektą z roku 2008 i falą wzrostów z lat 2009 – 2011. Zwiastunem polepszenia sytuacji rynkowej może być zmiana stosunku liczby transakcji do ofert sprzedaży na giełdzie Liv-ex w Londynie. Wskaźnik odzwierciedlający zachodzącą między nimi relację wzrósł z 0,2 do 0,5. – Rynek jest mocny, gdy liczba transakcji przekracza połowę liczby ofert, ponieważ zawsze jest na nim wiele życzeniowych (zbyt wysoko wycenionych) ofert sprzedaży wystawionych przez właścicieli. Taki był również jego poziom po drugim kwartale 2009 r., kiedy na rynku zaobserwować można było znaczne wzrosty cen – twierdzi William Beck z Wine Asset Managers, firmy zarządzającej funduszami Fine Wine Fund i Fine Wine Investment Fund. Na rynku wina dało się również zaobserwować skutki ożywienia w chińskiej gospodarce. W listopadzie PMI (wskaźnik nastrojów w przedsiębiorstwach produkcyjnych) Chin, pierwszy raz od października 2011 r., przekroczył granicę 50 p., co oznacza, że aktywność w przemyśle rośnie. – Azjatycki popyt znacznie wzrósł w ciągu ostatnich trzech miesięcy. W tym czasie dokonaliśmy licznych transakcji w dobrych cenach i myślę, że możemy liczyć na popyt z tej strony w ciągu najbliższych 12-24 miesięcy – mówi Kate Janecek z Justerini & Brooks, jednego z najstarszych brokerów winnych, działającego nieprzerwanie od połowy XVIII w. Takie informacje to również dobry znak przed przypadającym na luty chińskim Nowym Rokiem, podczas którego zwyczajowo rośnie popyt na bordoskie wina ze strony azjatyckich konsumentów. – W ciągu ostatnich 18 miesięcy przeżywaliśmy trudne chwile na rynku wina. Negatywny wpływ na ceny miała słaba sytuacja gospodarcza w Europie i na świecie, która wymusiła ich obniżkę. Wydaje się jednak, że korekta dobiegła końca, a ceny zaczęły powoli wzrastać – dodaje Henry Matson z firmy brokerskiej Farr Vintners.
Więcej dużych, mniej małych
O jakości infrastruktury kolejowej decydują nie tylko tory czy pociągi, ale także terminale. Ich znaczenie wzrasta w przypadku transportu intermodalnego. Są to inwestycje drogie, ale potrzebne. — Dla transportu intermodalnego inwestycje w infrastrukturę punktową, czyli właśnie w terminale lądowe, są koniecznością. Bez sprawnie działających terminali przeładunkowych rozwój intermodalu jest niemożliwy. Same tory to za mało — mówi Dariusz Stefański, prezes PCC Intermodal. Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Wodnej (MTBiGW) za najistotniejsze w najbliższych latach uważa inwestycje w infrastrukturę kolejową realizowane za unijne pieniądze. Chodzi głównie o przedsięwzięcia, które zgodnie z zasadami Programu Operacyjnego Infrastruktura Środowisko muszą się zakończyć do 2015 r., np. modernizację trasy E65 Warszawa — Gdynia, po której mają pojechać pociągi Pendolino, E30 na odcinku Kraków — Rzeszów i dostosowanie jej do prędkości 160 km/h dla pociągów pasażerskich i 120 km/h dla towarowych, trasy E59 łączącej Wrocław z Poznaniem.
Priorytetowe dla resortu są też inwestycje związane z budową krótkich odcinków linii kolejowych łączących miasta z lotniskami, m.in. w Lublinie, Goleniowie, Szymanach i Gdańsku. Natomiast z budżetu państwa ma być finansowana modernizacja Centralnej Magistrali Kolejowej (z Warszawy do Katowic), by pociągi mogły tam jechać ponad 200 km/h. W planach jest też przebudowa dworców. „Wieloletni Program Inwestycji Kolejowych do 2013 r., z perspektywą do 2015 r.”, przyjęty w listopadzie 2011 r., zawiera 118 projektów inwestycyjnych obejmujących prace przygotowawcze i budowlane. Ministerstwo informuje, że program jest aktualizowany.
Według prezesa PCC Intermodal, liczba lądowych terminali kontenerowych w Polsce wciąż jest niedostateczna.
— Przy założeniu, że promień, w jakim wozi się towary ciężarówkami od terminala kontenerowego, równa się 150 km, to w Polsce potrzeba łącznie kilkunastu nowoczesnych terminali. Braki szczególnie widać we wschodniej części kraju — tłumaczy Dariusz Stefański. Dodaje, że kilka terminali już działa, a kilka wciąż jest w budowie — zostaną oddane do użytku w ciągu 2-3 lat. Następne powstaną dopiero po roku 2015. Także Jacek Bieczek, prezes CTL Logistics, uważa, że im gęstsza sieć terminalowa, tym lepiej, bo skraca się czas załadunku i wyładunku, a to powoduje sprawniejszą realizację zobowiązań wobec kontrahentów. Podkreśla też, że brak dostatecznie rozbudowanej infrastruktury, to również ograniczenia w imporcie lub eksporcie pewnych grup produktów. Z kolei zdaniem Sebastiana Świniarskiego, dyrektora biura intermodalnego w Cargospedzie w Polsce, w największych ośrodkach gospodarczych jest dość duża liczba terminali przeładunkowych. W transporcie intermodalnym istotne są jednak wszystkie typy terminali, także portowe i — ze względu na położenie geopolityczne Polski — te, które znajdują się na wschodniej granicy naszego kraju. — Jeśli chodzi o terminale lądowe, to na rynku są tak naprawdę dwa podrodzaje.Pierwszy to duże terminale przeładunkowe oferujące szeroki zakres usług logistycznych zlokalizowane w pobliżu lub będące częścią dużych centrów logistycznych. Drugi — to terminale stworzone pod konkretne zadania — tłumaczy Sebastian Świniarski. Zwraca jednak uwagę, stworzenie dużego terminala wymaga ogromnych nakładów finansowych, a inwestycja zwraca się nawet dopiero po kilkudziesięciu latach. Natomiast małe terminale, „szyte na miarę” dla klientów, wymagają małych nakładów i są obarczone o wiele mniejszym ryzykiem inwestycyjnym.
20 lat esemesowania
Usługa Short Messaging Service, czyli SMS obchodzi swoje 20 urodziny. Pierwsza wiadomość tekstowa została wysłana 3 grudnia 1992 roku w Wielkiej Brytanii Dzisiejsi 20-latkowie nie znają świata bez SMS-ów. 20 lat temu, 3 grudnia 1992 roku Neil Papworth, pracownik brytyjskiej sieci Vodafone wysłał pierwszą na świecie krótką wiadomość tekstową z życzeniami świątecznymi dla swoich kolegów. Pomysł związany z wysyłaniem wiadomości tekstowych pojawił się już w 1988 roku, gdy Europejski Instytut Norm Telekomunikacyjnych (ETSI) włączył SMS do pierwszego cyfrowego paneuropejskiego standardu – GSM. Firma Ericsson była kluczowym współautorem tego standardu. Początkowo, głównym zadaniem technologii SMS miało być informowanie o wiadomości w poczcie głosowej. W dniu narodzin SMS-a mało kto wieszczył karierę tak prostej usłudze tekstowej. Mimo że, usługa została rozwinięta i umożliwiała sprawne komunikowanie pomiędzy ludźmi, nie pobiła rynku. Początkowo operatorzy planowali wykorzystywać je tylko do informowania klientów o awariach sieci czy zmianach w cenniku, dlatego nie było możliwości przesyłania komunikatów między różnymi sieciami. W 1995 roku przeciętny użytkownik wysyłał średnio 0,4 wiadomości w ciągu miesiąca. Dopiero pod koniec wieku SMS-y zaczęły krążyć między sieciami operatorów. Okazało się, że tak niepozorna, prosta i tania usługa jak SMS zaczęła zdobywać popularność. Główną grupą napędzającą rozwój SMS na początku lat dziewięćdziesiątych była młodzież, która doskonale sobie radziła z redagowaniem wiadomości liczących tylko 160 znaków. To właśnie w większości młodzi ludzie przyczynili się do rewolucji, jaką wywołała usługa SMS. Nastolatki stworzyły unikalny język zawierający krótkie słowa, skróty i emotikony. Według raportu Ericsson ConsumerLab 2012, wysyłanie wiadomości tekstowych pozostaje ulubionym sposobem komunikowania nastolatków, podczas korzystania z telefonu komórkowego, zwłaszcza wtedy gdy nie są pod presją czasu. Dziś co rok między telefonami komórkowymi przesyłane jest 8 milionów SMS-ów. Jak wskazują badania przeciętny użytkownik telefonii komórkowej w wieku 18-25 lat wysyła tygodniowo średnio aż 122 wiadomości. W Polsce SMS od początku cieszy się ogromną popularnością, a liczby wysłanych komunikatów z roku na rok stale rośnie. Według Urzędu Komunikacji Elektronicznej w 2011 roku Polacy wysłali 52 miliardy SMS-ów, natomiast Główny Urząd Statystyczny doliczył się jeszcze dodatkowych 4 miliardów wiadomości, zatem raport tej instytucji mówi o niespełna 56 miliardach wysłanych krótkich wiadomości tekstowych. Oznacza to, że statystyczny Polak wysłał w ubiegłym roku ponad 1000 wiadomości SMS. – SMS jest w doskonałej formie, wciąż cieszy się ogromną popularnością i sympatią użytkowników. Mimo szaleńczego tempa postępu technologicznego w obrębie telekomunikacji jeszcze nikomu nie udało się wprowadzić standardu, który zastąpiłby porozumiewanie się komunikatami liczącymi magiczne 160 znaków – komentuje Artur Sadowski, Menadżer ds. Rozwoju, Platforma SerwerSMS.pl.
Microsoft sprzedał 40 milionów licencji
Według oficjalnych danych w pierwszym miesiącu sprzedaży nabywców znalazło ok. 40 mln licencji nowej wersji systemu operacyjnego rodziny Windows. To wynik podobny do tego, jaki zanotowano w miesiąc po premierze Windows 7. Analitycy twierdzą jednak, że faktyczna sprzedaż Windows 8 jest niższa. Z oficjalnych informacji wynika, że od premiery Microsoft sprzedał już ponad 40 mln kopii systemów Windows 8. Przedstawiciele koncernu Microsoft spodziewają się dalszego wzrostu sprzedaży najnowszego systemu operacyjnego. „Windows 8 został zaprojektowany pod kątem obecnych, ale i przyszłych potrzeb rynku. Nie wszystkie z potencjalnych zastosowań i możliwości Windows 8 mogą być wprowadzone w życie już teraz. Spodziewamy się kolejnych miesięcy dobrej sprzedaży Windows 8 w miarę rozwoju technologii i wprowadzania na rynek nowych innowacyjnych rozwiązań stworzonych pod kątem tej wersji systemu” – zapewnia Tami Reller, wiceprezes koncernu, która od czasu odejścia Stevena Sinofskiego kieruje działem rozwijającym oprogramowanie rodziny Windows. Z nieoficjalnych informacji wynika również, że w strukturach koncernu panuje przekonanie o niezadowalającej skali sprzedaży Windows 8. Eksperci są zaskoczeni tak wysoką sprzedażą Windows 8 w czasach spowolnienia sprzedaży komputerów osobistych. Pod wątpliwość poddawana jest zarówno skala sprzedaży, jak i metody jej oszacowania. Nie ujawniono bowiem informacji na temat rodzajów sprzedanych licencji, ani najbardziej popularnych kanałów dystrybucji. Analitycy spekulują, że Microsoft uwzględnił w swojej kalkulacji m.in. licencje OEM oraz kopie systemu Windows preinstalowane na nowych komputerach osobistych. Oznaczałoby to zawyżenie szacunków – formalnie bowiem takie komputery mogą w dalszym ciągu oczekiwać na sprzedaż. Niewykluczone, że oficjalne szacunki Microsoftu uwzględniają także liczbę aktualizacji zrealizowanych w ramach programu specjalnego dostępnego dla użytkowników Windows 8. Eksperci podkreślają jednak, że liczbę faktycznie wykorzystywanych kopii najnowszego systemu rodziny Windows trudno oszacować. Nie wiadomo bowiem m.in. ile kopii Windows 8 zostało zamienione na starszą wersję systemu w ramach tej samej licencji. Downgrade systemu zakupionego wraz z komputerami osobistymi do bardziej dojrzałej wersji Windows ma być praktyką powszechną w dużych korporacjach.
Łódzka SSE wzbogaca się o inwestycje
Faller Pharma Packaging Poland oraz Rena Łódź uzyskały zezwolenia na prowadzenie działalności gospodarczej w Łódzkiej W sumie firmy zainwestują 33,7 mln złotych na terenie łódzkiej SSE. Inwestycja spółki Faller polegać będzie na uruchomieniu zakładu produkującego opakowania dla farmacji oraz świadczącego szeroko pojęte usługi opakowaniowe, komisjonowanie oraz magazynowanie opakowań. W związku z nową inwestycją spółka zamierza ponieść na terenie ŁSSE wydatki inwestycyjne w wysokości co najmniej 20,8 mln zł (do końca 2015 r.) oraz zatrudnić co najmniej 35 pracowników (do końca 2014 r.). Z kolei spółka Rena wybuduje nową halę, w której prowadzona będzie działalność polegająca na produkcji i montażu podzespołów z tworzyw sztucznych, przeznaczonych do produkcji maszyn wykorzystywanych w różnych gałęziach przemysłu, między innymi w fotowoltaice. W związku z nową inwestycją Spółka zamierza zainwestować co najmniej 12,9 mln zł (do 31 sierpnia 2013 roku) oraz zatrudnić co najmniej 10 nowych pracowników i utrzymać zatrudnienie na poziomie 148 pracowników do końca 2018 roku. W 2012 roku inwestorzy w Łódzkiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej zadeklarowali jak dotąd nakłady inwestycyjne na poziomie 534,2 mln zł oraz utworzenie 1035 miejsc pracy (499 nowych i utrzymanie dotychczasowych 536). Przez ponad 15 lat istnienia ŁSSE wydano 215 zezwoleń oraz przeprowadzono inwestycje o łącznej wartości ponad 9,6 mld zł, dzięki którym przedsiębiorcy utworzyli blisko 26 tysięcy miejsc pracy.
Rynek telekomunikacyjny oczekuje więcej swobody
Komisja Europejska, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i inne organizacje rewidują kolejno prognozy wzrostu gospodarczego dla Polski. Także polski Rząd twierdzi, że musimy być gotowi na spowolnienie. Wielomiliardowe inwestycje w infrastrukturę telekomunikacyjną nie odwrócą trendu, choć z pewnością w pewnym zakresie mogą złagodzić efekty spowolnienia. A dzięki tym inwestycjom zyskamy nowoczesną sieć światłowodową, która przez lata będzie miała realny, pozytywny wpływ na nasze PKB i charakter gospodarki. Najnowsze prognozy Komisji Europejskiej dla Polski wskazują, że należy spodziewać się spowolnienia gospodarczego oraz wzrostu bezrobocia. Zdaniem Komisji PKB w 2013 r. wzrośnie jedynie o 1,8 procent¹, natomiast bezrobocie liczone metodologią Eurostatu sięgnie 10,5 procent². Dla przypomnienia, szacunki KE dla tegorocznego wzrostu PKB to 2,4 procent³. Co prawda prognozy KE wskazują, że w 2014 r. wzrost PKB będzie wyższy niż oczekiwany w 2013 r., jednak wśród ekspertów pojawiają się prognozy, które wskazują że ujemna dynamika wzrostu PKB może trwać nawet do roku 20174. Przykłady niektórych krajów pokazują, że inwestycje w rozbudowę nowoczesnych sieci telekomunikacyjnych mogą stanowić czynnik przeciwdziałający kryzysowi. Na przykład w Niemczech inwestycja 36 mld euro w sieci szerokopasmowe zwróciła gospodarce 23 mld euro tylko w trakcie budowy tej infrastruktury. Pośrednie korzyści szacowane są na 137 mld euro. Analizy ekonomiczne wskazywały że w ciągu czterech lat projekty szerokopasmowe powinny dać zatrudnienie ponad 300 tys.
Korzyści z powierzenia nieruchomości
W kuluarach sejmowych trwa obecnie batalia o wprowadzenie w życie projektu autorstwa posłów PO traktującego o obowiązkowym przekształcaniu spółdzielni mieszkaniowych we wspólnotę mieszkaniową. Ustawa zakłada, że jeśli w bloku znajdzie się choć jedno wykupione przez właściciela mieszkanie, wpisane do księgi wieczystej z prawem do kawałka gruntu, to cały budynek automatycznie będzie podlegał pod nową ustawę regulującą działalność wspólnot mieszkaniowych. Zmiana rodzi kluczowy dla funkcjonowania mieszkańców problem zarządczy, których liczba – według GUS, wynosiła pod koniec 2011 roku 3,5 mln osób. Wspólnota mieszkaniowa ma bowiem obowiązek powołania organu zarządczego na okres kadencji lub powierzyć opiekę nad nieruchomością profesjonalnej firmie zarządczej. Z uwagi na brak wiedzy i doświadczenia w tej materii oraz najzwyklejszą oszczędność czasu i bezpieczeństwa, coraz więcej wspólnot skłania się ku wykwalifikowanemu zarządcy nieruchomości. Zarządzanie nieruchomością to trudne i niezwykle skomplikowane działanie, polegające na podejmowaniu wszelkich inicjatyw i decyzji mających na celu poprawne funkcjonowanie wspólnoty. Zarządca dba o porządek w budynku, kontrolę opłat za media, sprawne działanie wspólnych urządzeń, jak na przykład oświetlenie i ogrzewanie na klatce schodowej. W sytuacjach wyjątkowych reprezentuje wspólnotę w sądzie, urzędach i instytucjach. Liczba obowiązków jest ogromna, dlatego zazwyczaj korzysta on z usług wielu pracowników lub firm, posiadających określone kompetencje i umiejętności. Specyfika zarządzania nieruchomością wymaga bowiem specjalistycznej wiedzy z dziedziny prawa, gospodarki przestrzennej, zarządzania, budownictwa, rachunkowości i finansów. Dla bardziej zapobiegliwych i ostrożnych przyda się również wiedza z zakresu ekonomii, ochrony zabytków i psychologii. Naturalne zatem jest, iż nie jest to wiedza do przyswojenia przez jedną osobę lub zarząd, który zarządzanie wspólnotą przeprowadzałby w czynie społecznym. – Okazji do błędów, uchybień i zaniedbań na polu zarządzania nieruchomościami jest bardzo wiele. A pamiętajmy, że za każdorazowe decyzje odpowiada zarząd, również z tytułu odszkodowań za wyrządzone szkody. – ostrzega Mariusz Łubiński, Prezes Zarządu Admus. I tu pojawia się główna korzyść wynikająca z podpisania umowy z firmą zarządzającą – brak odpowiedzialności mieszkańców. To zarządca bierze na siebie odpowiedzialność za należyte wykonywanie swoich obowiązków, co zwiększa bezpieczeństwo mieszkańców nieruchomości i jej właścicieli. Z tego też powodu zarządca ma obowiązek posiadania ubezpieczenia z tytułu czynności zawodowych. Minimalna suma ubezpieczenia to równowartość w złotych 50 000 euro w odniesieniu do jednego oraz wszystkich zdarzeń, których skutki są objęte umową ubezpieczenia OC. Zakres ubezpieczenia obejmuje szkody powstałe w wyniku działań lub zaniechań zarządcy. Ponadto, ustawodawca, zdając sobie sprawę ze skomplikowanej materii jaką jest zarządzanie nieruchomości, nałożył dodatkowo na licencjonowanych zarządców nieruchomości obowiązek stałego podnoszenia kwalifikacji zawodowych w minimalnym wymiarze 24 godzin w roku. Zgodnie z ustawą zarządca nieruchomości może wykonywać opracowania i ekspertyzy oraz doradztwo w zakresie zarządzania nieruchomościami. Oznacza to, że dobry zarządca nie tylko wykonuje działania mające na celu utrzymanie w należytym stanie technicznym i finansowym nieruchomości, ale może być również naszym doradcą, a wręcz opiekunem. Współczesna praca zarządcy nieruchomości polega również na analizie zdarzeń i faktów, prognozowanie przyszłości i podejmowaniu działań zmierzających do gospodarowania nieruchomością w sposób przynoszący realne zyski. Dobry zarządca dąży do minimalizacji kosztów utrzymania poprzez np. oszczędność energii (termomodernizacja), przy jednoczesnym szukaniu sposobów na generowanie zysków. Współpracując z zaufanymi firmami i doskonale odnajduje się w realiach rynkowych, głównie aktualnych stawkach rynkowych, potrafi skutecznie zoptymalizować wydatki na media i inne usługi dodatkowe.
Deweloperzy coraz bardziej ostrożni
Aby wyprzedać mieszkania z rekordowo dużej oferty, firmy wprowadzają promocje. Zawieszają też nowe projekty . Pod koniec trzeciego kwartału na siedmiu największych rynkach w kraju deweloperzy oferowali w sumie 54,6 tys. mieszkań – podaje Joanna Tomczyk, analityk z redNet Property Group. W Warszawie do wzięcia jest 19,9 tys. lokali, we Wrocławiu – 8,4 tys., w Poznaniu – 3,9 tys., w Krakowie – 10,6 tys., Trójmieście – 7,5 tys., w Katowicach – 1,3 tys., a w Łodzi – 2,9 tys. – Rekord odnotowaliśmy kwartał wcześniej. Wtedy to w ofercie było 56,6 tys. mieszkań – przypomina Joanna Tomczyk. Dodaje, że wiele projektów trafiło na rynek przed 29 kwietnia, kiedy to weszła w życie tzw. ustawa deweloperska. Zgodnie z jej zapisami firmy muszą mieć m.in. rachunki powiernicze dla nowych inwestycji. By tego uniknąć, wielu deweloperów pospieszyło się z wprowadzaniem do oferty nowych projektów. – Rynek mieszkaniowy jest bardzo nasycony, Wysoka podaż sprawia, że deweloperzy ostrożniej rozpoczynają nowe budowy, czekając na wyprzedanie części mieszkań i wzrost cen – mówi Joanna Tomczyk. Według niej nie ma co liczyć na kolejny wysyp inwestycji w 2013 roku. – Przy niepewnej sytuacji makroekonomicznej i szerokiej ofercie mieszkań gotowych pośpiech jest niewskazany – tłumaczy Joanna Tomczyk. – We wszystkich monitorowanych miastach widać spadki zarówno ofertowych cen mieszkań, jak i cen lokali sprzedanych. Deweloperzy wprowadzają też promocje, za darmo oferując np. wyposażenie kuchni, miejsce w hali garażowej, a nawet dodatkowy pokój – mówi analityk z redNet Property Group. Jarosław Jędrzyński, analityk z portalu RynekPierwotny.com, dodaje, że choć mieszkań na rynku pierwotnym wciąż przybywa, to podaż rosła w tym roku wolniej niż w latach ubiegłych. Jak wynika z najnowszych statystyk GUS, w ubiegłym miesiącu deweloperzy rozpoczęli o 40,5 proc. mniej inwestycji niż w październiku 2011 r. O 17 proc. zmniejszyła się też liczba wydanych pozwoleń na budowy. – Już dziś trudno więc mówić o zasypywaniu rynku nowymi projektami – podkreśla Jarosław Jędrzyński. – Dalsze zwiększanie oferty mogłoby się okazać dla branży bardzo ryzykowne, wręcz zgubne. Niektórzy deweloperzy, nawet ci najwięksi giełdowi, zaczynają mieć problemy ze sprzedażą mieszkań. To może doprowadzić do trudności z utrzymaniem płynności finansowej, co jest zazwyczaj zapowiedzią jeszcze poważniejszych kłopotów. Dlatego nawet największe firmy będą w nowym roku maksymalnie ograniczać inwestycje – prognozuje Jarosław Jędrzyński. Dodaje, że nawet już uruchomione projekty bywają zawieszane do czasu unormowania się sytuacji na rynku. – Deweloperzy muszą się teraz skupić na dokończeniu i sprzedaży zaawansowanych projektów oraz poprawie płynności finansowej. Od tego zależy ich być albo nie być w przyszłym roku, który prawdopodobnie będzie najtrudniejszy – ocenia Jarosław Jędrzyński. Analityk z portalu RynekPierwotny.com mówi, że nadzieję na poprawę sytuacji dają ostatnie tygodnie działania „Rodziny na swoim”. – Ale nawet rekordowa sprzedaż mieszkań objętych programem dopłat do kredytów nie zmniejszy podaży na tyle, by natychmiast rozpoczynać kolejne inwestycje – zastrzega Jarosław Jedrzyński. Także jego zdaniem jedynym sposobem na przystosowanie podaży do malejącego popytu są obniżki cen. – O masowych przecenach nie ma jednak mowy. Reklamowanie spadków cen zachęcałoby raczej do czekania, aż będzie jeszcze taniej. Mamy za to masowe promocje, które kojarzą się z dużym zyskiem możliwym do uzyskania tylko w określonym czasie. Promocje mobilizują więc do zakupu. Niezależnie jednak, czy firmy oferują za darmo wykończenie mieszkania lub garaż, czy też chcą dopłacać do rat kredytu, to wszystko jest przeceną mieszkań, tyle że inaczej nazwaną – podkreśla analityk.
Magdalena Budnik z firmy Dom Development potwierdza, że inwestorzy coraz rozważniej podchodzą do realizacji nowych inwestycji. – Z jednej strony chcą i muszą rozpoczynać kolejne budowy, a z drugiej są świadomi dużego nasycenia rynku zarówno nowymi, jak i używanymi mieszkaniami – podkreśla Magdalena Budnik. – Duża oferta powoduje większą presję na obniżki cen, co przekłada się na marże deweloperów. Dlatego tylko nieliczni decydują się na rozpoczynanie nowych inwestycji, które już na starcie wchodzą na ścieżkę wojny cenowej. Tak może być także w nadchodzącym roku, tym bardziej że nie znamy jeszcze terminu rozpoczęcia programu „Mieszkanie dla młodych” – prognozuje
Poznań sprzedaje nieruchomości komercyjne
Siedem zabytkowych, bądź znajdujących się na terenie ochrony konserwatorskiej, nieruchomości chce w 2013 roku sprzedać Miasto Poznań – poinformował w środę zastępca dyrektora Wydziału Gospodarki Nieruchomościami Urzędu Miasta w Poznaniu Paweł Diakowicz. Na sprzedaż wystawiono m.in. nieruchomość o powierzchni ponad 13 ha z byłym szpitalem miejski w okolicy Starego Rynku o cenie wywoławczej około 70 milionów złotych oraz nieruchomość z byłym budynkiem Biblioteki Raczyńskich i dawną szkołą z ceną szacowaną wstępnie na 20 milionów złotych. Na liście przeznaczonych do sprzedaży są też dwie kamienice i trzy wille miejskie, cenę każdej szacuje się na kilka milionów złotych. „To olbrzymia szansa dla naszych niszczejących zabytków. Zabytki, by żyć i funkcjonować potrzebują gospodarza odpowiedzialnego i odpowiedniego. Kupcy muszą pamiętać, że przebudowa zabytkowych obiektów ma pewne ograniczenie i musi być zgodna z warunkami zagospodarowania przestrzennego i ustawą o ochronie zabytków” – powiedziała Miejski Konserwator Zabytków Joanna Bielawska–Połczyńska. Kupujący zabytek może liczyć na zwolnienie z podatku od nieruchomości oraz 50-proc. bonifikatę od ceny wylicytowanej budynku. Na remontowanie budynków zabytkowych można zdobyć dofinansowanie z budżetu państwa bądź z funduszy unijnych. Katalog nieruchomości do sprzedaży, opracowany przez poznańskich urzędników ma poszerzyć ofertę nieruchomości inwestycyjnych miasta. W 2013 roku zgodnie z założeniami budżetu, ze sprzedaży nieruchomości, w tym zabytkowych, miasto chce uzyskać około 90 milionów złotych.
Obniżka cen gazu
PGNiG złożyło we wtorek wniosek taryfowy do URE zgodnie, z którym od pierwszego stycznia 2013 r. zostanie obniżona cena gazu dla odbiorców końcowych o 10 proc. – poinformował minister skarbu, Mikołaj Budzanowski. PGNiG zapowiedziało, że złoży wniosek o niższą taryfę w efekcie porozumienia z rosyjskim Gazpromem obniżającym ceny gazu z importu. Minister skarbu państwa ujawnił, że rabat Rosjan na ceny tego paliwa w dostawach do Polski to ponad 15 procent. „W zakresie największych odbiorców PGNiG, pobierających paliwo gazowe z sieci przesyłowej, spółka zawnioskowała o obniżenie ceny netto za paliwo gazowe do poziomu 1,2513 zł/m3, w miejsce dotychczasowej stawki 1,2942 zł/m3” – głosi komunikat spółki. Żeby nowa taryfa mogła wejść w życie od 1 stycznia 2013 r., decyzja URE musi być podjęta do 17 grudnia. Premier Donald Tusk poinformował we wtorek, otwierając konferencję prasową po posiedzeniu rządu, że minister skarbu Mikołaj Budzanowski ma bardzo dobrą wiadomość nawet dla 20 mln polskich odbiorców gazu. – Po bardzo twardych i żmudnych negocjacjach (…) udało się uzyskać znaczącą redukcję ceny za gaz – podkreślił szef rządu. Premier Donald Tusk podkreślił, że renegocjowane ceny gazu z Rosji do Polski muszą obniżyć się „bezpośrednio i natychmiast” dla odbiorców detalicznych. ak dodał minister skarbu obniżka cen gazu „dotknie” 20 mln Polaków.
– Jest to historycznie najwyższa obniżka, jaka została wprowadzona na gazie oferowanym na polskim rynku. Do tego dojdzie obniżka dla odbiorców przemysłowych, tu mówimy bezpośrednio o 200 tys. przedsiębiorców, którzy korzystają z gazu – podkreślił Budzanowski. Dodał, że obniżka dla przedsiębiorców została już zatwierdzona przez prezesa URE i zostanie ogłoszona 16 grudnia, „tak by od 1 stycznia 2013 roku mogła wejść w życie”. Budzanowski poinformował, że udało się zbliżyć cenę rosyjskiego gazu oferowanego na polskim rynku do cen oferowanych na rynku niemieckim. – W ostatnim roku mieliśmy do czynienia z ogromną różnicą, taką dyskryminacyjną, między ceną tego samego surowca na polskim i niemieckim rynku. Ta różnica powyżej 20 proc. została znacząco zniwelowana na korzyść polskich odbiorców i będzie obowiązywać od początku 2013 roku – dodał.
Parabanki niechętnie ścigane
133 tysiące osób pokrzywdzonych przez parabanki w ciągu pięciu lat. Co drugie śledztwo gospodarcze umarzane. Premier Donald Tusk podejmie dzisiaj decyzję o przyjęciu bądź odrzuceniu sprawozdania z działalności prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta za ubiegły rok. Wcześniej zapoznał się z raportem na temat śledztw gospodarczych, w tym parabanków. Co wynika z liczącego 100 stron dokumentu? W ciągu ostatnich pięciu lat (2007–2012 r.) liczba przestępstw gospodarczych wzrosła lawinowo, bo o ponad 70 proc. (z 3,6 tys. do blisko 6,2 tys. w roku ubiegłym). Łącznie do prokuratury wpłynęło przez pięć lat 27,8 tys. takich spraw. Najwięcej z nich to przestępstwa skierowane przeciwko interesom konsumentów. W ciągu pięciu lat – do sierpnia 2012 – takich pokrzywdzonych było aż 133 tysiące.Kryją się za tym przede wszystkim poszkodowani działalnością parabankową. Są wśród nich również ludzie, którzy utopili oszczędności w Amber Gold. Prezes tej firmy Marcin P. zarzuty usłyszał dopiero niedawno i na tyle późno, że zdążył nabić w butelkę – jak dotąd podliczyli śledczy – ok. 10 tys. osób. Inna duża grupa pokrzywdzonych w sprawach gospodarczych to: wierzyciele (blisko 45 tys.), a kolejni – przedsiębiorcy (blisko 20 tys.). Śledztw dotyczących parabanków było ok. 140, z tego 40 zakończyło się aktem oskarżenia. W ok. 60 przypadkach uznano, że decyzje o umorzeniu, zawieszeniu bądź odmowie wszczęcia śledztwa były niezasadne. Nakazano je wszcząć bądź wznowić.
Tempo śledztw -– jak wynika z raportu – było przyzwoite. Niemal 64 proc. spośród zakończonych trwało do pół roku. Co piąte – do roku, a co dziesiąte – do dwóch lat. Ale były też śledztwa wyjątkowo długie – 585 (czyli 2,8 proc.) toczyło się ponad pięć lat. Dzięki lustracji spraw długotrwałych zarządzonych przez Andrzeja Seremeta do sierpnia tego roku prokuratorzy zakończyli 62 takie sprawy. Niepokojąca jest liczba umorzeń i przypadków, kiedy prokuratorzy nie dopatrują się przestępstwa. Przypomnijmy, że z tego samego powodu ścigać początkowo nie chcieli także prezesa Amber Gold. I tak połowa śledztw z ostatnich pięciu lat (51 proc.) została umorzona (11,8 tys. spraw). W co piątej sprawie prokurator odmówił wszczęcia postępowania (5,5 tys.), a tylko co czwarta (6 tys.) zakończyła się skierowaniem do sądu aktu oskarżenia – wynika z raportu. Pocieszające, że w większości sądy, do których wpływały zażalenia na umorzenia, uznawały, że prokurator postąpił słusznie. Większość oskarżonych o przestępstwa gospodarcze, bo bo ok. 90 proc., zostało skazanych. Uniewinniono w ciągu pięciu lat 443 osoby, czyli ok. 5 proc.