Akcje Polskich Kolei Linowych na sprzedaż

Ogłoszenie zapraszające potencjalnych inwestorów do złożenia oferty na nabycie akcji Polskich Kolei Linowych (PKL) ukazało się dzisiaj w prasie. Właścicielem 100 procent akcji PKL jest spółka PKP SA. Prywatyzacja PKL budzi wiele kontrowersji. Stanowiące 100 proc. 402 tys. 224 akcje są warte 100 zł każda, czyli łączna ich wartość wynosi 40 mln 222 tys. 400 zł. Potencjalni inwestorzy mogą zgłaszać zainteresowanie kupnem akcji PKL do 24 stycznia 2013 r. Po spełnieniu dodatkowych wymogów chętnym nabywcom zostanie udostępnione memorandum zawierające podstawowe informacje o spółce, a także informacja o procesie zbywania akcji PKL oraz wymaganiach, jakie musi spełniać oferta wstępna. PKP zakłada, że termin na złożenie ofert wstępnych upłynie 25 stycznia 2013 r. Na początku grudnia 2012 roku prezes PKP SA i szef Grupy PKP Jakub Karnowski powiedział, że PKL zostaną zaoferowane temu nabywcy, który zaproponuje najlepsze warunki, w tym najlepszą cenę. W ocenie PKP najlepsza będzie sprzedaż wszystkich udziałów w PKL w trybie negocjacji. PKP w ogłoszeniu zastrzega sobie prawo do wyboru jednego lub kilku podmiotów, z którym podejmie negocjacje, zmiany w dowolnym momencie procedury i harmonogramu negocjacji oraz odstąpienia w każdym momencie negocjacji bez podania przyczyn. Ze złożonych ofert kupna PKL ma wyłonić tzw. krótką listę inwestorów. Najbardziej atrakcyjne zdaniem PKL podmioty, zostaną zaproszone do przeprowadzenie tzw. due dilligence spółki PKL, po czym w drodze negocjacji zostanie wyłoniony inwestor. Prywatyzacja PKL ma zapewnić środki na spłatę zadłużenia objętego gwarancjami Skarbu Państwa. Kupnem istniejących od 1936 roku Polskich Kolei Linowych (PKL), które należą do PKP SA zainteresowana jest notowana na GPW słowacka spółka Tatry Mountain Resort. Chce wziąć udział w prywatyzacji poprzez konsorcjum, które TMR stworzyła z czterema polskimi gminami: Krynicą-Zdrojem, Szczawnicą, Zawoją i Czernichowem. Na terenie tych gmin zlokalizowane są niektóre koleje linowe PKL. Do PKL należą także najstarsza kolej linowa w Polsce na Kasprowy Wierch w Tatrach, kolej linowo-szynowa na Gubałówkę i linowa na Butorowy Wierch. Chęć zakupu PKL zgłosiły też samorządy z powiatu tatrzańskiego, które podpisały umowę o powołaniu Spółki Polskie Koleje Górskie. PKG chce wyemitować obligacje, aby w ten sposób pozyskać pieniądze na wykup akcji PKL. Prywatyzacja PKL budzie wiele kontrowersji. Badaniem zgodności z prawem prywatyzacji PKL zajęła się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ponadto zakopiańska prokuratura prowadzi postępowanie wyjaśniające, czy przy działaniach związanych z prywatyzacją Polskich Kolei Linowych mogło dojść do przestępstwa.  Negatywne stanowisko w sprawie prywatyzacji PKL zajęła m.in. Państwowa Rada Ochrony Przyrody. Sprzedaży kolejek linowych na Kasprowy Wierch prywatnemu inwestorowi sprzeciwiło się też Ministerstwo Środowiska. Zdaniem resortu sprzedaż kolejek linowych na Kasprowy Wierch prywatnemu inwestorowi może spowodować negatywne skutki dla tamtejszej przyrody.  Prywatyzacja PKL może też spowodować roszczenia reprywatyzacyjne dawnych właścicieli gruntów położonych w Tatrach, na terenie których leży infrastruktura kolejowa. Górale zapowiedzieli, że w przypadku sprzedaży PKL złożą pozew zbiorowy o unieważnienie decyzji wywłaszczających ich z gruntów położonych w Tatrach. Prywatyzacji PKL są też przeciwni niektórzy parlamentarzyści. Politycy Solidarnej Polski chcąc zatrzymać proces prywatyzacji, przygotowali projekt ustawy, uniemożliwiający całościową sprzedaż PKL, której mienie – w ocenie SP – stanowi dobro narodowe o strategicznym znaczeniu. Prawo i Sprawiedliwość chce, by przeznaczona do prywatyzacji spółka została przekazana nieodpłatnie samorządowi województwa małopolskiego. Projekt ustawy w tej sprawie posłowie tej partii złożyli do marszałek Sejmu.

400 km nowych dróg w 2013 r.

Około 400 kilometrów nowych dróg ma zostać oddanych do użytku w przyszłym roku – zapowiedział w środę szef Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad Lech Witecki. W przyszłym roku Dyrekcja chce przeznaczyć na inwestycje ok. 18 mld zł. Jak poinformował na środowej konferencji prasowej Witecki, w przyszłym roku w budowie ma być około 700 kilometrów dróg. „Obecnie program budowy sieci dróg krajowych jest zrealizowany w około 60 proc.” – powiedział generalny dyrektor. Dodał, że kierowcy mają do dyspozycji obecne łącznie 1366 km autostrad i 1097 km dróg ekspresowych. Wyjaśnił, że to o 150 proc. więcej niż w 2008 r. Program budowy dróg obowiązuje do 2015 r. Witecki przypomniał, że w tym roku drogowcy oddali do użytku ok. 650 km dróg, w tym m.in. 90-km odcinek A2 Stryków-Konotopa, 20-km obwodnicę Mińska Mazowieckiego, 75-km odcinek A1 Kowal-Stryków. „To nie było tak, że te drogi powstawały bez problemów, bo problemy były” – przyznał Witecki. Dodał, że ze 133 firm, z którymi GDDKiA podpisała umowy na budowę dróg, zbankrutowało 8, czyli 6 proc. generalnych wykonawców. „Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że problemy generalnych wykonawców kończą się często problemami zależnych od nich firm podwykonawczych. (…) Nie jest jednak prawdą, że te konkretne firmy upadły, bo podpisały kontrakt na budowę autostrady” – zapewnił. Zdaniem Witeckiego problemy firm budujących w Polsce drogi wynikają m.in. ze zbyt małej mobilizacji przy realizacji kontraktu albo z nietrafionego wyboru innych firm do konsorcjum. Witecki powiedział, że często jest tak, że generalny wykonawca po podpisaniu kontraktu na budowę drogi przez kilka miesięcy nie robi nic, a później szybko próbuje nadrobić zaległości, co powoduje wzrost kosztów. Wówczas domaga się renegocjacji kontraktu, na co GDDKiA się nie zgadza, więc kontrakt zostaje rozwiązany – wskazywał generalny dyrektor. Zapewnił jednak, że trwają rozmowy między GDDKiA a firmami budowlanymi na temat rozwiązań, które mogłyby usprawnić proces inwestycyjny. Jak wskazał Witecki, z 18 mld zł, które GDDKiA chce wydać w przyszłym roku, ok. 15 mld zł ma być przeznaczone na budowę dróg, 565 mln zł na ich remonty i przebudowy, a 1,3 mld zł na utrzymanie już wybudowanych dróg. GDDKiA szacuje, że 15 mld zł będzie pochodzić z Krajowego Funduszu Drogowego. Natomiast do Funduszu ma trafić ok. 6,8 mld zł z refundacji środków wydanych na inwestycje współfinansowane z funduszy unijnych. System opłat za korzystanie z autostrad i dróg ekspresowych ma przynieść w przyszłym roku 1,48 mld zł.

Nieruchomość inwestycyjna z promocją

Niższe możliwości finansowe popytu na rynku mieszkaniowym powodują, że przesunął się on w kierunku mniejszych metraży. Projektując nowe inwestycje deweloperzy uwzględnili ten aspekt i w lepszym stopniu dostosowali ofertę do oczekiwań klienta. Wciąż jednak wiele dużych i z rozmachem zaprojektowanych mieszkań zalega w ofercie deweloperów. Co trzecie z nich zostało wystawione na sprzedaż przynajmniej trzy lata temu. Obecnie Polacy poszukują mniejszych, bardziej funkcjonalnych i charakteryzujących się niższą ceną całkowitą mieszkań niż miało to miejsce jeszcze 3 – 4 lata temu. Największym powodzeniem cieszą się obecnie relatywnie małe lokale 2- lub 3-pokojowe oraz kawalerki. Zapotrzebowanie na apartamenty o czterech lub więcej pokojach drastycznie spadło. Fakt ten nie umknął uwadze deweloperów. Starają się oni wprowadzać na rynek inwestycje, które bardziej odpowiadają obecnym kryteriom popytowym klientów. W ofercie pojawiają się osiedla, w których 50-metrowe mieszkanie jest największym lokalem. Dłuższy proces sprzedaży dużych mieszkań czy apartamentów jest zupełnie naturalny. Grono potencjalnych zainteresowanych jest znacznie węższe a i ostateczna decyzja zapada wolniej ze względu na wyższą kwotę, jaką klient będzie musiał wydać. Nie należy się więc dziwić, że klienci, których stać na taki zakup mogą liczyć na specjalne traktowanie ze strony deweloperów. Niejednokrotnie proces negocjacyjny trwa kilka tygodni czy nawet miesięcy, podczas których przyszły nabywca wprowadza poprawki do pierwotnego projektu (gdy mieszkanie nie zostało jeszcze wybudowane) lub negocjuje niższą cenę. Decydując się na kupno dużego lokalu można spodziewać się w zamian nie tylko znacznego upustu cenowego, czy dodatkowego miejsca postojowego. W niektórych wypadkach deweloperzy chcąc upłynnić kapitał oferują dodatkowo ogródek lub taras o powierzchni do nawet kilkudziesięciu mkw. Nie zmienia to faktu, że pomimo stosowania różnorakich chwytów promocyjnych takie mieszkania nadal często są przysłowiową kulą u nogi deweloperów, którzy nie mogą odzyskać zainwestowanego w nie kapitału.

Nowy stadion za 128,8 mln zł

Kosztem ponad 128,8 mln zł do połowy 2015 roku Mostostal Warszawa wybuduje w Tychach (Śląskie) nowy stadion miejski na 15 tys. miejsc. We wtorek podpisano umowę na realizację inwestycji. W najbliższych dniach wykonawca przejmie plac budowy. Zgodnie z kontraktem prace potrwają 30 miesięcy. Inwestorem jest samorządowa spółka Tyski Sport, powołana m.in. w celu budowy stadionu oraz zarządzania sekcjami sportowymi w mieście. – To dla nas bardzo ważny dzień. Budowa stadionu jest jednym z głównych celów, do jakich została powołana spółka Tyski Sport. Przed nami czas wytężonej pracy, na której efekt końcowy na pewno warto będzie poczekać – skomentowała po podpisaniu umowy prezes Tyskiego Sportu Alina Sowa. Dyrektor Regionu Południe w Mostostalu Warszawa Alojzy Malczak zapewnił, że wbrew pozorom zima to dobry czas na rozpoczęcie tej inwestycji. W pierwszej kolejności zajmiemy się wprowadzeniem niezbędnych zmian w projekcie; w tym samym czasie będą trwały prace rozbiórkowe (na starym stadionie) i organizacja placu budowy – powiedział. Przetarg w tej sprawie rozstrzygnięto już w połowie października, jednak konkurent Mostostalu Warszawa – Warbud – złożył odwołanie. Sprawa trafiła do Krajowej Izby Odwoławczej, która 6 listopada uwzględniła odwołanie i nakazała powtórzenie badania oraz oceny ofert. Po uzupełnieniu dokumentów ponownie wygrał warszawski Mostostal, co otworzyło drogę do wtorkowego podpisania umowy. Poprzedni przetarg na budowę stadionu miejskiego unieważniono, ponieważ wśród dziewięciu ofert złożonych w postępowaniu najtańsza dwukrotnie przewyższała budżet inwestora. Nowy przetarg obejmował przeprojektowanie stadionu wraz ze zmianą dokumentacji technicznej i wykonawstwem. Obecnie pierwszoligowy klub GKS Tychy rozgrywa swoje mecze na stadionie miejskim w Jaworznie. Nowy stadion powstanie w miejscu starego boiska. Pomieści ok. 15 tys. widzów. Cała widownia będzie zadaszona. Nowe boisko będzie miało wymiary 105 na 68 metrów. Murawa będzie wyposażona w instalacje do podgrzewania, zraszania wodą i odprowadzenia nadmiaru wody opadowej w przypadku ulewnego deszczu. Stadion zajmie powierzchnię 18 tys. m kw., a jego kubatura wyniesie 141 tys. m sześc. Na trybunach za bramkami umieszczone zostaną wielkie telebimy, pokazujące bieżące wydarzenia na stadionie. Bezpieczeństwo zapewni system identyfikacji kibica przy wejściu oraz stały monitoring telewizyjny, wspomagający służby porządkowe. Poza organizacją imprez sportowych na stadionie można będzie organizować inne imprezy masowe, np. koncerty muzyczne itp. Ma on także spełniać wszystkie wymogi UEFA i FIFA.

Nowa nieruchomość inwestycyjna pod Wrocławiem

W Stanowicach koło Oławy amerykańska firma Bama Companies rozpoczęła budowę nieruchomości inwestycyjnej, fabryki, w której będą wytwarzane mrożone wyroby piekarnicze. Inwestycja ma wartość blisko 50 mln zł, zakład zostanie uruchomiony w pierwszym półroczu 2013 r. Fabryka powstaje na terenie Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Na 10-hektarowej działce stanie hala o powierzchni około 6 tys. metrów kwadratowych, w której produkowane będą mrożone wyroby piekarnicze, przede wszystkim ciasta i słodkie pieczywo – poinformowała Zuzanna Szopowska z biura prasowego Bama Europa. Początkowo w fabryce znajdzie pracę około 40 osób. Firma rozpoczęła już rekrutację. Realizacja projektu przyczyni się także do stworzenia dodatkowych miejsc pracy, np. u lokalnych przedsiębiorców oferujących usługi w zakresie ochrony czy wynajmu ciężarówek dowożących surowce – podała Szopowska. Powstająca pod Oławą fabryka jest pierwszą europejską inwestycją amerykańskiej firmy Bama Companies. To producent wyrobów piekarniczych, których odbiorcą są sieci restauracyjne w 20 krajach na całym świecie. Firma specjalizuje się w produkcji mrożonych ciast, ciastek, babeczek, herbatników i bułek. Posiada trzy fabryki w Stanach Zjednoczonych oraz trzy zakłady w Chinach. Łącznie zatrudnia około 1000 osób. W Polsce działa od marca 2012 roku pod nazwą Bama Europa. Za projektowanie, nadzór nad inwestycją i szereg usług doradczych odpowiada PM Group w Polsce. Bama Companies, w Europie firma funkcjonująca pod nazwą Bama Europa, to amerykański producent wysokiej jakości wyrobów spożywczych, który swoje produkty dostarcza do 20 krajów na całym świecie. Zakład produkcyjny, który stanie pod Oławą, to pierwsza inwestycja firmy w Europie. „Firma wydzierżawiła na terenie Wałbrzyskiej Strefy Ekonomicznej 10-hektarową działkę. W pierwszej fazie projektu zagospodarujemy 2,5 hektara, na których stanie budynek o powierzchni zabudowy 7 tys. mkw.” – informuje Natalia Mizgalska, project manager PM Group, firmy, która kompleksowo zarządza realizacją inwestycji.

MF wstrzymuje prace

Ze względu na zmiany zachodzące w Unii Europejskiej pełnomocnik rządu ds. wprowadzenia euro wstrzymał prace nad Narodowym Planem Wprowadzenia Euro – poinformował resort finansów w sprawozdaniu z działania pełnomocnika rządu ds. wprowadzenia euro. W sprawozdaniu napisano, że przygotowany w 2010 r. Narodowy Plan Wprowadzenia  Euro koncentruje się na przedstawieniu warunków przyjęcia euro przez Polskę i wyznaczenia wiarygodnej daty integracji oraz zakresu niezbędnych praktycznych przygotowań dla wprowadzenia euro w Polsce. „Zachodzące w Unii Europejskiej zmiany w zakresie ładu instytucjonalnego i zasad zarządzania gospodarczego, dotyczące w szczególności strefy  euro, nie pozostały jednak bez wpływu na zawarte w NPWE rozstrzygnięcia, w szczególności w zakresie dostosowań prawnych. W związku z powyższym pełnomocnik rządu zdecydował o wstrzymaniu dalszych prac nad dokumentem, do momentu, gdy możliwe będzie jego uzupełnienie o implikacje ww. zmian dla procesu dostosowań do wprowadzenia euro w Polsce” – napisano w sprawozdaniu. Biuro prasowe Ministerstwa Finansów poinformowało we wtorek PAP, że zmiana sytuacji gospodarczej na świecie, w szczególności w strefie  euro i – w konsekwencji – w Polsce, oddaliła perspektywę wprowadzenia wspólnej waluty. „Niemniej przyjęcie euro wciąż pozostaje celem prowadzonej przez polski rząd polityki gospodarczej” – zaznaczyło MF. W komunikacie dodano, że dotychczasową strategię integracji Polski ze strefą  euro uzupełniono o dodatkowy warunek: ustabilizowanie sytuacji w strefie euro, a w szczególności jej wzmocnienie instytucjonalne. Według MF kryzys ujawnił bowiem niedoskonałość i niekompletność dotychczasowego systemu instytucjonalnego strefy euro. „W rezultacie wdrażane są liczne nowe rozwiązania o charakterze fundamentalnym, mające na celu jego wzmocnienie. Proces zmian jest jednak czasochłonny (…). Biorąc pod uwagę skalę zmian w strefie  euro, za celowe uznano jednak wstrzymanie dalszych prac nad NPWE, który w efekcie reform instytucjonalnych w strefie euro może wymagać pewnych uzupełnień” – podkreślono. Ministerstwo poinformowało ponadto, że do końca 2012 r. trwają prace części Zespołów Roboczych i Grup Zadaniowych nad odpowiednimi raportami opisującymi harmonogram działań, które muszą zostać zrealizowane w przypadku, gdy zapadanie decyzja o przystąpieniu Polski do strefy  euro. „+Instrukcje+ te nie zawierają jednak daty wprowadzenia  euro, a jedynie wskazują sekwencję działań, których podjęcie jest konieczne na określoną liczbę miesięcy przed planowaną datą zamiany waluty, która zostanie ogłoszona w przyszłości” – zastrzeżono. Przygotowanie Narodowego Planu Wprowadzenia  Euro zostało przewidziane w dokumencie „Ramy Strategiczne Narodowego Planu Wprowadzenia Euro”, przyjętym przez rząd w październiku 2010 roku.

Miliard to za mało dla LOT-u

Obiecany jeszcze w grudniu przelew na 400 mln zł szybko pójdzie na uregulowanie przeterminowanych należności. Firma nie ma już nic, co mogłaby szybko zamienić na gotówkę. Ratując się przed bankructwem, w ciągu roku LOT pozbył się niemal całego majątku. Do zakończenia wielkiej wyprzedaży pozostała tylko połowa Petrolotu, jedna trzecia udziałów w Casinos Poland i dwie malutkie spółeczki działające na lotnisku w Katowicach.- Sytuacja linii jest trudna. Jak bardzo? Trudno odpowiedzieć, bo spółka od miesięcy jest „hermetyczna” i nie podaje żadnych informacji – ocenia ekspert lotniczy Sebastian Gościniarek. Dodaje, że o zgodę Komisji Europejskiej na wsparcie ze strony rządu także będzie trudno. Bruksela szczególnie pilnuje bowiem rynku lotniczego przed protekcjonizmem państwowym. W samej spółce martwią się, czy i na jak długo wystarczy obiecany przez resort skarbu miliard złotych. Z naszych informacji wynika, że firma oszacowała swoje potrzeby na 1,5 mld zł. Leszek Chorzewski, rzecznik prasowy LOT, nie komentuje tej sprawy, choć przyznaje, że strata za ten rok będzie większa, niż zarząd spółki zakładał wcześniej. Nie precyzuje jednak, o jaką kwotę chodzi. – LOT to studnia bez dna – mówi anonimowo jeden z pracowników spółki, znający szczegóły operacji finansowych, do jakich doszło w tym roku. W 2012 r. ze sprzedaży nieruchomości, akcji i udziałów w spółkach zależnych firma pozyskała ok. 900 mln zł. Co ciekawe, w większości aktywa kupowały fundusze państwowe kontrolowane wprost lub pośrednio przez Agencję Rozwoju Przemysłu (ARP). Wielka wyprzedaż majątku LOT rozpoczęła się w grudniu 2010 r. od spółki LS, która serwisuje samoloty. Powiązany z państwem Regionalny Fundusz Gospodarczy zapłacił za firmę 198,6 mln zł. Kolejne 20-30 mln zł LOT pozyskał za sprzedaż produkującej posiłki LOT Catering. Później była sprzedaż LOT AMS, bazy technicznej samolotów. Nabywca – ARP – zapłacił ok. 158 mln zł, choć pierwotnie kwota transakcji miała być o 7 mln zł wyższa. Tyle że narodowa linia musiała zapłacić kary umowne za niewywiązanie się na czas z umowy sprzedaży. ARP wystąpiła nawet o zwrot zaliczki w kwocie 100 mln zł. Następny w kolejce był Petrolot, spółka LOT i PKN Orlen. W tym przypadku LOT zastosował zupełnie inny wariant. Pod zastaw 49 udziałów w tej spółce linia już uzyskała od Orlenu pożyczkę w kwocie 52 mln zł. W drugiej połowie grudnia NWZA LOT ma zdecydować o ostatecznym zbyciu udziałów. Jak ustalił DGP, ostateczna kwota transakcji ma być o 5 mln zł wyższa. Tyle że po odjęciu odsetek i kosztów narodowa linia może liczyć góra na 2,5 mln zł czystej gotówki.
Wiadomo także, że LOT otrzymał już część pieniędzy ze sprzedaży Skarbowi Państwa Eurolotu, spółki obsługującej krajowe trasy. Z naszych informacji wynika, że Skarb Państwa przelał na konto firmy 82 mln zł.
Dodatkowo handlowano na całego nieruchomościami. Leasing zwrotny biurowca spółki przy ul. 17 Stycznia w Warszawie to tylko mały wycinek całości, choć najbardziej smakowity. LOT pozyskał bowiem z tej transakcji ok. 101 mln zł. O wiele więcej, bo 146 mln zł, linia pozyskała natomiast ze sprzedaży terminalu cargo. Dodatkowe 90-100 mln zł to wpływy ze sprzedaży nieruchomości położonych wokół biurowca w Warszawie. Jeżeli Ministerstwo Finansów wyrazi zgodę na sprzedaż jednej trzeciej udziałów LOT w Casinos Poland, do spółki może trafić jeszcze blisko 21,5 mln zł. Kilkanaście milionów ekstra linia może pozyskać ze sprzedaży czterech nieruchomości w Gdańsku-Rębiechowie przy ul. Szybowcowej oraz w Warszawie przy ul. G. Bennetta, Winiarskiej i Wirażowej. Własnością LOT pozostaną już tylko trudno wycenialne sloty (prawa do startów i lądowań) na lotniskach i umowy leasingowe na samoloty.

Reklama nieruchomości inwestycyjnych

Rynek nieruchomości z coraz większą śmiałością wykorzystuje najnowsze rozwiązania technologiczne w działaniach promocyjnych. Szczególnie widać to w przypadku wizualizacji graficznych, dzięki którym już na etapie projektowania, można zobaczyć efekt końcowy planowanego przedsięwzięcia. Czasy, gdy w pracowniach architektonicznych bądź biurach nieruchomości spotykało się różnego rodzaju makiety, mijają bezpowrotnie. Bez względu na towar czy też usługę, którą pragnie się sprzedać, niezwykle ważną rolę odgrywa ich odpowiednia prezentacja. Możliwość dokładnego obejrzenia produktu jak i rozwiązań jakie on oferuje, ma duży wpływ na decyzję klientów. Rynek deweloperski stanowi branże, w której zasada ta mogła wydawać się trudna do realizacji. Jak bowiem efektownie pokazać budynek, który istnieje tylko w planach projektowych, czy też obecnie jest w stanie surowym? Pomoc w tej kwestii zaoferowała nowoczesna grafika komputerowa. Stanowi ona źródło znakomitych rozwiązań, za pośrednictwem których doskonale da się wizualizować każdego rodzaju projekty, bez względu na ich wielkość czy też przeznaczenie. Inwestor odwiedzając dziś dewelopera, oprócz stosownych planów projektowych i wyliczeń, otrzyma wizualne prezentacje inwestycji. Przygotowane przez profesjonalnych grafików wizualizacje, dają sposobność aby bliżej zapoznać się z oferowanymi przez dane biuro nieruchomościami. Możliwość obejrzenia wnętrz razem z meblami, rozmieszczenia okien czy też zewnętrznego kształtu budynku, działa na wyobraźnie bardziej, niż wspomniane plany i szkice projektowe. Wizualizacja architektury stanowi formę prezentacji, która jest najczęściej wykorzystywana w branży developerskiej. Przygotowane w grafice 3D wizualizacje wnętrz, budynków czy też przestrzeni, obrazują ich przyszły wygląd. Dzięki temu, klient może dokładniej zapoznać się z rezultatem prac projektanta, jak i w razie konieczności, zasugerować potrzebę zmian bądź nowych rozwiązań. Bardziej zaawansowaną metodą na prezentowanie powstających obiektów są animacje architektoniczne. Mają one formę krótkich filmów, do których tworzenia wykorzystuje się obiekty 3D, łączone za pomocą specjalnych technik montażowych. Animacje wykorzystywane są w głównej mierze w wypadku większych przedsięwzięć architektonicznych. Pozwalają one bowiem na efektowniejszą prezentacje rozbudowanych planów projektowych. Rozmieszczenie budynków, terenów zielonych lub też obiektów małej architektury za pomocą komputerowych animacji architektonicznych, pozwala zarówno deweloperowi jak i inwestorowi lepiej zapoznać się z projektem. Rozwiązaniem, które bardzo dobrze sprawdza się w przypadku prezentacji obiektów, a w szczególności ich wnętrz, są wirtualne wycieczki. O ile w sytuacji wirtualnych wycieczek stosowanych w promocji obiektów już istniejących, stosuje się zdjęcia miejsc rzeczywistych, to wirtualny spacer, po jeszcze nie wybudowanym budynku, tworzony jest w oparciu o obrazy 3D. Powstają one na podstawie projektu architektonicznego danego budynku. Scalone w zbiór panoram 360 stopni, umożliwią interaktywny spacer po poszczególnych wnętrzach nieruchomości.

Kolejna próba porozumienia w sprawie nadzoru bankowego

Dziś kolejna próba porozumienia w sprawie wspólnego nadzoru bankowego, który ma uchronić Europę przed kryzysem w przyszłości. W Brukseli spotykają się unijni ministrowie finansów. Ich rozmowy w ubiegłym tygodniu zakończyły się fiaskiem, bo zbyt duże były różnice zdań między krajami. Spór w sprawie nadzoru dotyczy przede wszystkim jego zakresu. Francja chce, by objęte nim były wszystkie banki strefy euro, Niemcy z kolei, by tylko te najważniejsze, strategiczne. Jeśli chodzi o ważny dla Polski postulat zagwarantowania równych praw we wspólnym nadzorze krajom strefy euro i tym bez wspólnej waluty, to wydaje się, że jest on uzgodniony. – To jest obecnie na pewno o niebo, a może o dwa nieba lepsze niż propozycja z września Komisji Europejskiej – ocenił minister do spraw europejskich Piotr Serafin. Pierwotna propozycja Komisji przewidywała wejście państw spoza eurolandu do nadzoru, ale bez pełnych praw przy podejmowaniu decyzji. Teraz do ustalenia pozostają jeszcze kompetencje wspólnego nadzoru i współpraca z radą zarządzającą Europejskiego Banku Centralnego, w której zasiadają wyłącznie kraje eurolandu. Jeśli dziś unijni ministrowie finansów porozumieją się w sprawie wspólnego nadzoru, to jutro europejscy przywódcy na szczycie będą mogli ustalić plan budowania unii bankowej, przewidującej między innymi utworzenie funduszu naprawczego dla banków, czy zabezpieczenia depozytów.

Jakie nieruchomości inwestycyjne

Polacy coraz częściej kupują nieduże lokale z segmentu popularnego. Rezygnujemy natomiast z budowy domów metodą gospodarczą – wynika z badania instytutu Millward Brown SMG/KRC zleconego przez spółkę Nowy Adres. W mijającym roku klienci kupowali mieszkania o średniej powierzchni 59,9 mkw., ale aż 49 proc. zakupionych lokali miało powierzchnię od 41 do 60 mkw., a 17 proc. było mniejszych niż 40 mkw. Na nieruchomości wydajemy zdecydowanie mniej. W ciągu ostatnich 12 miesięcy osoby, które dokonały transakcji na rynku nieruchomości (rozumianej jako budowa lub kupno domu, mieszkania, działki lub nieruchomości wakacyjnej) wydały na ten cel średnio 339,7 tys. zł – podają przedstawiciele Nowego Adresu. – Jeszcze rok temu było to 378,6 tys. zł. Aż 53 proc. nabywców wydało na nieruchomość mniej niż 300 tys. złotych, podczas gdy w 2011 r. takie kwoty wydawało 44 proc. nabywców. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest pogarszający się dostęp do finansowania bankowego. Rok 2012 upływa niestety pod znakiem zamrożonych płac, kurczącej się zdolności kredytowej Polaków i utrzymywania przez banki restrykcyjnej polityki kredytowej – komentuje wyniki Katarzyna Cyprynowska, prezes zarządu firmy Nowy Adres. Według analityków z Nowego Adresu, jeśli jednak ktoś ma zdolność kredytową albo pieniądze na zakup mieszkania, to taka transakcja w przyszłym roku może być dobrym pomysłem. – Oferta rynkowa jeszcze nigdy nie była tak bogata – tłumaczą. Część ekspertów uważa, że 2013 rok może być ostatnim rokiem spadków cen.

Gdzie nie warto kupować nieruchomości

Bułgaria, Egipt, Hiszpania, Dubaj i Włochy – oto lista krajów, w których od rozpoczęcia kryzysu w 2008 roku inwestorzy, którzy włożyli pieniądze w nieruchomość ponieśli największe straty. Do takiego wniosku doszła firma konsultingowa Indriksons. Najbardziej ucierpieli inwestorzy na rynku Bułgarii. Liczba osób, które kupiły tam przed kryzysem mieszkanie na etapie budowy i które w końcu nie otrzymały kluczy, została oszacowana na dziesiątki tysięcy. Na czarnej liście firmy Indriksons Bułgaria znalazła się na pierwszym miejscu. Jeszcze przed kryzysem na lokalnym rynku nieruchomości obserwowano prawdziwy boom. Cena nieruchomości była i do tej pory pozostaje o wiele niższa niż w sąsiednich europejskich krajach takich, jak Węgry lub Chorwacja. Licząc na tę różnicę i czekając na gwałtowny wzrost cen inwestorzy z Europy i krajów WNP kupowali domy praktycznie bez zastanowienia się. Jednak kryzys finansowy wprowadził własne korekty. Oto co powiedział prezes rosyjskiej agencji zagranicznej nieruchomości Gordon Rock Stanisław Zinwil: W Bułgarii cena nieruchomości znacznie się zmieniła o 15-20% od szczytowych wskaźników. Natomiast możliwości odsprzedania znacząco się ograniczyły: popyt na te domy poważnie spada. W związku z tym, z punktu widzenia inwestycyjnych elementów nieruchomości te cieszą się obecnie specjalnym zainteresowaniem. Z punktu widzenia stałego mieszkania lub korzystania z niej w sezonie wypoczynkowym nadal jest popularna.  Trudności ze sprzedażą bułgarskich nieruchomości nie są bynajmniej jedynym problemem. W kraju jest słabo rozwinięta baza prawna w dziedzinie transakcji z nieruchomościami. Nie brakuje również nieuczciwych film budowlanych. Według danych firmy Indriksons około 60 tys. inwestorów, którzy zainwestowali środki w domy, mieszkania i apartamenty na etapie budowy przed kryzysem do tej pory nie zobaczyli gotowych obiektów. Oprócz tego w kraju można trafić na tak zwaną podwójną sprzedaż, kiedy jeden obiekt jest sprzedawany dwóm, a nawet więcej klientom.  Na drugim miejscu na czarnej liście z powodu arabskiej wiosny znalazł się Egipt. W tym kraju ceny nieruchomości pozostały na poziomie sprzed kryzysu. Lecz w praktyce, żeby szybko sprzedać obiekt, jego cenę trzeba będzie obniżyć dwukrotnie. Pierwszą trójkę zamyka Hiszpania. W ciągu ostatnich pięciu lat w wielu regionach mieszkania potaniały o 60%. Właśnie z tego powodu zbankrutowały hiszpańskie banki, zapędzając cały kraj na listę europejskich krajów borykających się z problemami. Zresztą na tle Włoch i Dubaju rynek nieruchomości hiszpańskiego królestwa wygląda najbardziej perspektywicznie – uważa niezależny analityk Dmitij Adamidow.
Obecnie najbardziej perspektywicznym kierunkiem jest Hiszpania, ponieważ są tam obecnie duże przeceny. Pojawia się jednak taki aspekt, że ma to być indywidualna nieruchomość, ponieważ jeśli tam nie mieszkasz, wynająć dom w Hiszpanii jest obecnie dość trudno. Jeśli nie korzystasz z nieruchomości i nie jeździsz tam, taki zakup nie ma większego sensu. Będziesz płacił podatki i czynsz za obiekt, z którego nie korzystasz.

.

Lichwiarskie kredyty

Coraz więcej osób traci majątek życia, korzystając z pożyczek pod zastaw nieruchomości. Zaczyna się od drakońskich odsetek, kończy eksmisją dłużnika. Kwitnie rynek prywatnych lichwiarskich pożyczek. „Potrzebuję kredytu pod zastaw mieszkania. Mam spore zadłużenie u komornika. Urządzałaby mnie kwota w granicach 150 tys. zł. Moje dochody to 2,5 tys. zł brutto i 180 zł alimentów. Żaden bank nie chce mi pomóc” – takich ogłoszeń w sieci można znaleźć mnóstwo. Podobnie jak chętnych do pożyczania. „Pożyczę prywatnie, nie sprawdzam w bazach, bez zaświadczeń, wystarczy mieszkanie, dom, ziemia rolna i inne” – to tylko jeden z przykładów. W całym kraju działają dziesiątki firm proponujących szybką gotówkę – dla przedsiębiorstw, rolników i osób fizycznych – w zamian za zabezpieczenie w postaci nieruchomości. – Zainteresowanie jest ogromne – mówi Krzysztof Woźniczko, właściciel firmy Feniks-Kredyty z Legnicy. – Kowalski, któremu wypowiedziano kredyt, i grozi mu komornik, szuka pomocy poza bankiem – wyjaśnia. Firmy pożyczkowe najczęściej tylko pośredniczą pomiędzy osobami, które potrzebują gotówki, a tzw. prywatnymi inwestorami. – Są to często właściciele przedsiębiorstw, czynnie zaangażowani w prowadzenie biznesu, urzędnicy na stanowiskach kierowniczych i dyrektorzy finansowi przedsiębiorstw – informuje warszawska firma pożyczkowa Va Banque.  Oferowane kwoty wahają się od 10 tys. zł nawet do… 10 mln zł. Takie pożyczki, mimo zabezpieczenia w postaci mieszkania, domu czy nieruchomości rolnej, często są bardzo wysoko oprocentowane. Pożyczając 20 tys. zł, każdego miesiąca trzeba płacić nawet do 2 tys. zł odsetek, plus kilka procent dodatkowo za każdy dzień zwłoki. To dlatego, że tego typu pożyczki nie podlegają przepisom ustawy o kredycie konsumenckim ograniczającym wysokość odsetek. Według prawników można próbować walczyć w sądzie o uznanie odsetek czy kar umownych za zbyt wysokie, ale takie sprawy są bardzo trudne. Kiedy dłużnik przestaje spłacać zobowiązania, często okazuje się, że na mocy umowy notarialnej zgodził się, aby właścicielem jego majątku został pożyczkodawca. Taka forma zabezpieczenia jest zgodna z prawem. – Są inwestorzy, którzy tylko czyhają na przejęcie domu czy mieszkania dłużnika – przyznaje właściciel jednej z firm pożyczkowych. Komornicy mówią, że w ostatnich dwóch latach wzrosła liczba licytacji nieruchomości odebranych w wyniku przewłaszczenia. – Zdarza się, że wierzyciel, jako nowy właściciel, proponuje dłużnikowi wynajem mieszkania w ramach dalszego ściągania rat kredytu, a jeśli to nie zadziała, występuje o eksmisję – mówi Robert Damski, rzecznik Krajowej Rady Komornicznej. Przyznaje, że sam brał udział w kilkunastu takich licytacjach.

Zburzą nieruchomość inwestycyjną

Jedna z najnowocześniejszych nieruchomości komercyjnych: biurowiec w Warszawie, ledwie 13-letni Saski Point u zbiegu Marszałkowskiej i Królewskiej, ma pójść pod kilof. Bank, który jest jego właścicielem, chce w tym miejscu zbudować gmach trzy razy wyższy – Saski Point nie spełnia naszych potrzeb – mówi bez sentymentów Piotr Rutkowski z biura prasowego BRE Banku. I wyjawia, że w 2018 r. bank chciałby mieć nową siedzibę. Zburzenie sześciopiętrowego biurowca Saski Point i zastąpienie go nowym jest jedną z poważnie rozważanych opcji. – Uważamy, że nie tylko możemy lepiej wykorzystać działkę, ale przede wszystkim ciekawiej zagospodarować jeden z narożników skrzyżowania Marszałkowskiej i Królewskiej, stworzyć tu żyjącą część miasta – podkreśla Rutkowski. Nowy biurowiec składałby się z trzech połączonych ze sobą aż 16-piętrowych budynków. Powstałyby nie tylko w miejscu obecnego gmachu, ale i skweru przy skrzyżowaniu, gdzie dziś rosną drzewa i stoi stelaż z banerami Teatru Narodowego. Koncepcję architektoniczną opracowało biuro RKW. Jak zapewnia Piotr Rutkowski, architekci tak ukształtowali budynek, że nie zabierze gwarantowanej prawem ilości światła dziennego w mieszkaniach w znajdującym się na jego tyłach 15-piętrowym bloku osiedla .
Zielone światło dla inwestycji zapaliła Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska, stwierdzając, że nie trzeba dla niej opracowywać tzw. raportu wpływu na środowisko. Następne w kolejności będą uzgodnienia w stołecznym ratuszu. – Bank jeszcze się do nas nie zwracał, więc nie ma mowy o choćby wstępnej akceptacji jego zamiarów – mówi Marek Mikos, szef miejskiego biura architektury. – Zdziwiłbym się, gdyby taka inwestycja doszła do skutku – uważa Bogdan Kulczyński, jeden z projektantów Saski Point. – To, że nam udało się postawić w tym miejscu budynek o obecnych gabarytach, graniczyło z cudem. Wśród miejskich urzędników był wielki sprzeciw na cokolwiek wyższego. Z konserwatorem zabytków musiałem uzgadniać nawet kształt klamek, a dorodne drzewa rosnące na działce trzeba było z ogromną troską przesadzać. Potem jednak o wyższych budynkach w tym rejonie myślano przychylniej. Na przeciwległym narożniku, w miejscu rozebranego dwupiętrowego pawilonu Orbisu, w 2002 r. zbudowany został 55-metrowy biurowiec. W 2009 r. przy Grzybowskiej na miejscu dawnej siedziby PSL, kilkaset metrów od Saski Point, firma Dom Development postawiła 17-piętrowy apartamentowiec.
Cały czas rośnie presja deweloperów na to, by w centrum budować coraz wyżej. U zbiegu Grzybowskiej i Jana Pawła II dobiega końca rozbiórka zbudowanego w 1993 r. hotelu Mercure. Na jego miejscu firma Echo Investment postawi biurowiec wysoki na 155 m. W przyszłym roku ma się nawet rozpocząć rozbiórka 70-metrowego wieżowca Ilmet przy rondzie ONZ – zastąpi go 188-metrowy drapacz chmur. Wszystko w imię wyciśnięcia większych zysków z działki. Ta sama motywacja stoi za planami zburzenia Saski Point – ma tylko 7 tys. m kw. biur, a nowy budynek zaoferowałby ich 41 tys.

Unia Europejska samym dobrem?

Krytykowanie Unii Europejskiej jest obecnie bardzo popularne. Europejczycy muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą Unii także w trudnych czasach. Pewne jest, że bez UE Europie powodziłoby się gorzej – pisze „Sueddeutsche Zeitung” – Być przeciwko Europie jest modne – czytamy w komentarzu opublikowanym na łamach niemieckiej gazety. – Tak samo, jak modne jest być przeciwko Niemcom – we Włoszech czy Grecji, ale też we Francji, gdzie straszne pojęcie „pangermanizm” pojawia się w gazetach – pisze autor komentarza. Z kolei jedna z brytyjskich gazet lewicowych ocenia, że kanclerz Angela Merkel jest bardziej niebezpieczna niż prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad. Przyznanie UE Pokojowej Nagrody Nobla jest – zdaniem „SZ” – dobrą okazją do „sesji terapeutycznej”. Aktualna pozostaje uwaga Jeana Monneta, że lepiej jest, gdy kraje Europy kłócą się przy stole obrad, niż gdyby prowadziły przeciwko sobie wojnę. „Ta alternatywa brzmi jednak tak, jakby pochodziła z przedwczoraj” – ocenia komentator. Europa jest już znacznie dalej i nie musi odwoływać się do groźby konfliktu zbrojnego jako najbardziej niebezpiecznej opcji. UE jest silna i tak atrakcyjna, że wszystkich, którzy nie są jej członkami, przyciąga jak magnes – czytamy w „SZ”. Europa jest przykładem sukcesu, dlatego wszystkie kraje Europy Środkowej chciały po rozpadzie bloku wschodniego wejść do wspólnoty, a teraz zabiegają o to kraje bałkańskie, upatrując w przynależności do UE gwarancji bezpieczeństwa i dobrobytu. – Potrójny kryzys, na który składają się zadłużenie, słaba konkurencyjność i złe reguły postępowania, stawia na porządku dziennym pytanie: czy chcemy Unii za wszelką cenę? Nie tylko w dobrych, ale i w złych czasach? – czytamy w „SZ”. – Europa obecnie raczej zabiera niż daje, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze – podkreśla komentator. Kryzys jest dobrą okazją, by spojrzeć dokładniej na stan wspólnoty. – Dostrzec można poważny stopień erozji, małoduszność i egoizm – stwierdza „SZ”. – Przerażający jest w Unii brak poczucia wspólnoty – ubolewa komentator, dodając, że nie UE lecz państwo narodowe uważane jest przez ludzi za gwarancję bezpieczeństwa. To wszystko świadczy o tym, że Europa wzięła zbyt dużo na swoje barki – czytamy w „SZ” – Jeśli Europa nie jest w stanie zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwa, to maszyna obraca się przeciwko swemu wynalazcy i powstają resentymenty. Środkiem zaradczym na kryzys może być tolerancja, wielkoduszność, pieniądze i bardzo dużo szczerości w polityce oraz pewność, że bez Unii Europejskiej Staremu Kontynentowi powodziłoby się z pewnością gorzej – pisze autor komentarza w „Sueddeutsche Zeitung”.

Bloomberg ma słabość do „Financial Timesa”

Jeszcze do niedawna „The Financial Times” byłby perłą w koronie każdej spółki medialnej, zapewniającą właścicielowi prestiż i wpływy, pisze „The New York Times”. Obecnie, zważywszy potencjalnych oferentów, jeden z najbardziej szanowanych i wyróżniających się finansowych dzienników może skończyć jako trofeum pomagające w sprzedaży terminali komputerowych. Michael Bloomberg rozważa sens zakupu The Financial Times Group w której skład wchodzi gazeta oraz połowa udziałów” The Economist”, twierdzą trzy osoby zbliżone do Bloomberga, które  ujawniły to pod warunkiem zachowania ich anonimowości ze względu na prywatny charakter rozmów. Bloomberg od dawna podziwia „The Economista” a jego słabość do „The Financial Timesa”, w każdym razie jako czytelnika, w ostatnim czasie pogłębiła się. W październiku odwiedził on londyńską siedzibę  „The Financial Times” znajdującą się kilka przecznic od  będącego w budowie gigantycznego kompleksu Bloomberg L.P. Kiedy go zapytano, czy chciałby kupić gazetę odpowiedział: kupuję ją codziennie. O zaletach i wadach tak kosztownego zakupu Michael Bloomberg otwarcie dyskutował z przyjaciółmi i współpracownikami. Według wtajemniczonych podziwia tę branżę jako czytelnik, ale wykpiwa jako biznesmen. – To jedyna gazeta jaką kupuję – powiedział jednemu ze współpracowników, a drugiego zapytał:- Dlaczego miałbym ją kupić? The Financial Times Group należy do spółki Pearson, która zamierza skoncentrować się na wydawaniu podręczników i nie wyklucza sprzedaży firmy zależnej. Według szacunków ekspertów  wartość FT Group wynosi ponad miliard dolarów.

Czy warto kupować złote spółki?

Złoto od początku roku dało zarobić 8 proc. Tymczasem akcje największych spółek wydobywających żółty metal straciły na wartości aż 22 proc. Dlaczego tak się dzieje i czy jest szansa, że w przyszłości ich walory Gdyby chwilę się zastanowić, wydaje się oczywiste, że gdy złoto drożeje, ceny akcji firm je wydobywających powinny rosnąć jeszcze szybciej. Załóżmy przykładowo, że koszt całkowity wydobycia uncji złota wynosi 1200 dolarów. Przy obecnych cenach (1700 dolarów za uncję) spółka wydobywcza zarabia więc 500 dolarów na każdej sztabce. Gdyby cena złota wzrosła o 100 dolarów na uncji (o 6 proc.), zysk wzrósłby do 600 dolarów, czyli o 20 proc. Wzrost zysku oznacza zaś wzrost kursów akcji; przy innych czynnikach niezmienionych spółka dwa razy bardziej zyskowna powinna być dwa razy więcej warta. Z jednej strony zarzucić można powyższej argumentacji jakiś logiczny błąd, z drugiej praktyka zdaje się zupełnie z nią rozmijać. W ciągu minionych pięciu lat złoto wzrosło o 115 proc., tymczasem akcje pięciu największych producentów kruszcu straciły na wartości 13 proc. Jak to możliwe? Rozważmy różne potencjalne wyjaśnienia.
W pierwszej kolejności przychodzi na myśl kryzys finansowy i krach na giełdach w 2008 roku. Jednak, gdy zestawimy stopę zwrotu z amerykańskich akcji (uwzględniając dywidendy), to widać, że mimo trudnych czasów nasz kapitał pomnożyłby się o 21 proc., co jest wynikiem o wiele lepszym, niż przyniosła inwestycja w takich potentatów, jak Barrick czy Anglo Gold. Może należy więc zamiast na liderów patrzeć na całą branżę? Czy inni producenci dali zarobić więcej? Tak, ale ciągle mniej niż szeroki rynek akcji, a co dopiero złoto. Fundusz ETF oparty na indeksie Market Vectors Gold Miners, obejmującym 31 spółek notowanych na amerykańskiej giełdzie zajmujących się wydobyciem złota, dał przez 5 lat zarobić (wraz z dywidendami) jedynie 7 proc.
Wyjaśnieniem powyższej zagadki, które najczęściej można spotkać w Internecie, są rosnące koszty wydobycia. Zwraca się uwagę na strajkujących górników, ryzyko polityczne czy drożejącą ropę naftową. To ostatnie wydaje się szczególnie ważne, gdyż koszty energii stanowią około 50 proc. kosztów wydobycia. Jednak w marcu 2008 roku, gdy złoto kosztowało zaledwie 1000 dolarów za uncję, a ropa znajdowała się na dzisiejszych poziomach, wspomniany fundusz złotych spółek zanotował rekordową w swojej historii wycenę 55 dolarów za jednostkę (obecnie jednostka kosztuje 46,5 dolara). Koszty wprawdzie rzeczywiście rosną (od 2007 roku są średnio prawie dwa razy wyższe), jednak przychody spółek wydobywczych rosną jeszcze szybciej. Przykładowo w ciągu ostatnich pięciu lat zysk na akcję największego światowego producenta złota Barrick Gold wzrósł prawie trzykrotnie. Jest to całkowicie zgodne z zaprezentowaną na wstępie teorią – tempo wzrostu zysku było większe niż skala wzrostu cen złota. Wobec powyższych faktów odpowiedź może być tylko jedna – spółki wydobywcze musiały mieć pięć lat temu zawyżone wyceny. Ponieważ były bardzo drogie, to nie dały zarobić nawet mimo tego, że spełniły pokładane w nich oczekiwania. Innymi słowy, doszło do powstania bańki na spółkach wydobywczych – inwestorzy oczekiwali zdecydowanie zbyt wiele, niż dało się, nawet w sprzyjających warunkach, osiągnąć. Hipoteza o bańce staje się bardziej wiarygodna, jeśli popatrzymy na rynek w jeszcze dłuższej perspektywie.

Spłać kredyt we franku

Szwajcarska waluta będzie coraz mocniejsza. Frank szwajcarski jest skazany na umocnienie w perspektywie przynajmniej 10 lat – pisze dziś „Puls Biznesu”. Twierdzi tak także Peter Brezinschek, główny ekonomista Raiffeisen Bank. Przewiduje on, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut. Radzi  polskim kredytobiorcom jak najszybszą spłatę pożyczki. – W perspektywie przynajmniej dziesięciu lat frank szwajcarski skazany jest na umocnienie, twierdzi Peter Brezinschek. W czasie ostatnich kryzysowych lat frank szwajcarski dwukrotnie gwałtownie się umocnił – najpierw na przełomie lat 2008/2009, potem latem 2011 r. Przez te dwie fale cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, wpędzając setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
To bardzo złe wiadomości dla kredytobiorców – tym bardziej, że od minimum cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, i już wpędziła setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
Brezinschek uzależnionym od franka radzi zresztą wprost… jak najszybszą spłatę pożyczki. Czas kupować akcje? Na pocieszenie – szczególnie dla tych, którzy mają trochę wolnej gotówki – „PB” zamieszcza też dziś artykuł pt. „Idzie hossa, napełniaj portfel”. Po 15 miesiącach marazmu na GPW wreszcie drgnęło. Trend boczny w notowaniach indeksów to w opinii zarządzających funduszami już przeszłość. Ich zdaniem, zapał kupujących rośnie i śmiało można mówić o rozpoczęciu średnioterminowego trendu wzrostowego – pisze „Puls Biznesu”. – Patrząc na dwucyfrowe stopy zwrotu, które udało się w tym roku osiągnąć wszystkim indeksom, nie powinniśmy mieć wątpliwości, że znajdujemy się w hossie na rynku akcji – mówi Tomasz Manowiec, zarządzający funduszami Noble Funds TFI.
Brezinschek radzi, żeby nie stawiać na osłabienie franka. Przewiduje, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut.
Ekonomista ma dla polskich kredytobiorców dwie rady. Po pierwsze, by spłacać frankowy kredyt tak szybko, jak to możliwe. Po drugie (ale to dotyczy tylko tych, którzy mają trochę wolnego kapitału) – ulokować wolne środki w akcjach szwajcarskich firm.

Fiat zwolni 1500 osób z fabryki

Na początku przyszłego roku tyska fabryka Fiata zamierza zmniejszyć zatrudnienie mniej więcej o 1,5 tys. osób. Oznacza to zmniejszenie stanu załogi prawie o jedną trzecią – wynika z informacji pochodzących ze źródeł zbliżonych do zakładu. W piątek przedstawiciele Fiat Auto Poland (FAP) poinformowali o swoich propozycjach działające w fabryce związki zawodowe, a dzień wcześniej spotkali się w tej sprawie z reprezentantami lokalnych władz i instytucji, m.in. urzędów pracy. Informację o planowanych zwolnieniach grupowych w fabryce potwierdził rzecznik FAP Bogusław Cieślar. – Negatywna sytuacja przekłada się na nadwyżkę zatrudnienia w liczbie około 1500 pracowników, co powoduje konieczność uruchomienia przez spółkę, począwszy od dzisiejszego spotkania, procedury zwolnień grupowych przewidzianej przez obowiązujące przepisy prawne – poinformował rzecznik. Według rozmówców PAP Fiat zamierza zaproponować odchodzącym pracownikom specjalne odprawy sięgające równowartości półtorarocznej pensji. Szczegóły mają być negocjowane ze stroną społeczną. W pierwszej kolejności redukcje mogłyby być realizowane na zasadzie programu dobrowolnych odejść. Fabryka ma pracować na dwie zmiany, zamiast – jak dotąd – trzy.
Zmniejszenie zatrudnienia wynika z sytuacji rynkowej, ale wiąże się także z zakończeniem z końcem tego roku produkcji w Tychach modelu Panda Classic, który – obok fiata 500 – był wiodącym modelem fabryki. W przyszłym roku dzienna produkcja zakładu ma zmniejszyć się do ok. 1,1 tys. aut na dobę, co oznacza ponad 250 tys. egzemplarzy w ciągu całego roku, wobec poniżej 350 tys. w tym roku i ponad 467,7 tys. w roku 2011. W rekordowym roku 2009 produkcja przekroczyła 600 tys. aut. Obecnie Fiat Auto Poland zatrudnia ponad 4,9 tys. osób, czego przeszło 4,6 tys. w fabryce w Tychach. Według źródeł związkowych, w ciągu minionych dwóch lat zatrudnienie zmniejszyło się mniej więcej o 1,6 tys. osób – w drodze nieprzedłużania umów z pracownikami czasowymi lub zwolnień w niewielkich grupach (poniżej 30 osób), by nie były to zwolnienia grupowe.

Zwolnienia z pracy 1500 osób

Fiat Auto Poland ogłosił grupowe zwolnienia pracowników fabryki w Tychach. Święty Mikołaj przyszedł i wyrzucił z pracy 1500 osób. Wg zarządu Fiata negatywna sytuacja na rynkach europejskich przekłada się na „nadwyżkę zatrudnienia” w liczbie około 1 500 pracowników. Na spotkaniu z przedstawicielami związków zawodowych zarząd Fiat Auto Poland wyraził wolę „niezwłocznego rozpoczęcia negocjacji zmierzających do znalezienia możliwych rozwiązań w kwestii nadwyżki zatrudnienia”. W praktyce oznacza to, że na bruk trafi w najbliższym czasie aż 1 500 polskich robotników. Przedstawiciele Fiata tłumaczą swoją decyzję recesją na europejskich rynkach. Segment A, do którego należą samochody produkowane w Tychach, w największym stopniu odczuł załamanie sprzedaży. W tym roku produkcja zakładu nie sięgnie nawet 350 tysięcy sztuk – dla porównania w 2009 roku wielkość produkcji przekroczyła 600 tysięcy aut. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że polska fabryka pada właśnie ofiarą kontrowersyjnej strategii prezesa Fiata – Sergio Marchionne – który postanowił przetrwać kryzys zamrażając wydatki na nowe modele. W efekcie gama modelowa włoskiego producenta szybo się starzeje, a klienci coraz częściej wybierają pojazdy konkurencji. Wszystko wskazuje też na to, że zwolnienia w Polsce są efektem dziwnej decyzji o przedwczesnym zakończeniu produkcji poprzedniej generacji Fiata Pandy, która wytwarzana była właśnie w Tychach.
Oficjalnie przedstawiciele Fiat Auto Poland tłumaczyli ten fakt koniecznością dostosowania auta do nowych przepisów homologacyjnych (dotyczących ochrony pieszych), które zaczynają obowiązywać od stycznia. Problem w tym, że by dostosować starą Pandę do nowych wymogów prawnych wystarczyłoby zafundować jej klasyczny facelifting – zmodyfikować kształt pasa przedniego i maski. Oficjalnie zabieg ten jest w opinii Fiata „nieopłacalny”. Trudno się jednak z tym zgodzić, biorąc pod uwagę fakt, że tylko do końca września z Tychów wyjechało aż 77 tys. egzemplarzy Pandy Classic. W tym samym czasie produkcja Fiata 500 (również w wersji Abarth) wyniosła 116 tys. sztuk, Lancii Ypsilon – około 40 tys., a produkowanego na zlecenie Forda modelu Ka – 45 tys.

Bezrobocie w listopadzie wzrosło

MPiPS przygotowuje interwencję na rynku pracy, już od 1-go stycznia 2013 roku będą uruchomione środki na aktywną pomoc bezrobotnym. Wobec utrzymującego się spowolnienia gospodarczego i związanej z nim niepewnej sytuacji na rynku finansowym oraz w innych branżach gospodarczych, pracodawcy pod koniec roku bardzo ostrożnie podejmują decyzje o zatrudnianiu nowych pracowników, przekłada się to również na ograniczanie zatrudnienia i elastyczne ustalanie poziomu wynagrodzeń. Znajduje to odbicie w kształtowaniu się sytuacji na rynku pracy. Według wstępnych szacunków GUS w I kwartale 2012 r. wzrost PKB wyniósł 3,6 proc., w II kwartale 2,3 proc., a w II kwartale 1,4 proc. (w analogicznych okresach 2011 r. było to odpowiednio 4,4 proc., 4,1 proc. i 4,1 proc.). Na spowolnienie tempa wzrostu PKB wpłynęło m. in. osłabienie dynamiki spożycia ogółem (wzrost tylko o 0,1proc.), a w rezultacie – obniżenie w III kwartale br. o 0,7 proc. popytu krajowego w skali roku. Wyraźnie wolniejszy niż w poprzednich latach był również wzrost eksportu (0,7 proc. wobec 8,9 proc. w analogicznym kwartale 2011r.
1. Liczba bezrobotnych w końcu listopada 2012 roku wyniosła 2 059,0 tys. osób (na podstawie meldunków nadesłanych przez wojewódzkie urzędy pracy) i w porównaniu do końca października 2012 roku wzrosła o 64,1 tys. osób (o 3,2 proc.).
2. Liczba wolnych miejsc pracy i miejsc aktywizacji zawodowej zgłoszonych przez pracodawców do urzędów pracy w listopadzie 2012 roku (na podstawie meldunków wojewódzkich urzędów pracy) wyniosła 48,7 tys. i w porównaniu do października 2012 roku spadła o 18,8 tys. (o 27,8 proc.). W listopadzie 2011 roku pracodawcy zgłosili do urzędów pracy 44,9 tys. ofert pracy (o 9,9 tys. mniej, tj. o 18,1 proc. niż w październiku 2011 r.).
3. Stopa bezrobocia rejestrowanego (na podstawie liczby pracujących z końca września br.) wyniosła w listopadzie 2012 roku 12,9 proc. i w porównaniu do października br. wzrosła o 0,4 punktu procentowego. W analogicznym okresie ubiegłego roku (listopad 2011 – październik 2011) wskaźnik bezrobocia wzrósł o 0,3 punktu (z poziomu 11,8 proc. do poziomu 12,1 proc.).

Estonia przeciwna Nord Stream

Tallin nie zgodził się, by spółka Nord Steram AG przeprowadziła badania podmorskie w estońskich wodach terytorialnych. To utrudni powiększenie gazociągu o nowe nitki. O decyzji rząd Estonii poinformował Nord Stream AG (Gazprom ma 51 proc.; Wintershall i E.ON Ruhrgas po 15,5 proc.; Gasunie i GDF SUEZ po 9 proc.). Operator Gazociągu Północnego chciał wykonać badania w estońskiej przybrzeżnej morskiej strefie ekonomicznej, dla celów sporządzenia analizy techniczno-ekonomicznej budowy dwóch dodatkowych nitek gazociągu. – Szanujemy decyzję Estonii, odmowy nam zgody na badania. To oznacza, że budowa części gazociągu w estońskiej strefie nie będzie możliwa. Dlatego skupimy się na alternatywnych trasach przebiegu gazociągu w Zatoce Fińskiej – informuje spółka. Brzmi to raczej jak groźba, aniżeli komunikat, ale tak naprawdę bez estońskiej zgody dalsze zwiększanie mocy gazociągu stoi pod znakiem zapytania. Dwie kolejne nitki musiałyby, tak jak już funkcjonujące, omijać estońską strefę, a to oznacza większą długość, wyższe koszty i dłuższy czas realizacji. W 2007 r Estonia nie dała zgody na podobne badania w swoich wodach więc gazociągu musiał pójść naokoło – przez wody Rosji, Finlandii, Szwecji, Danii i Niemiec. Decyzja o budowie dwóch kolejnych nitek zapadła w październiku. Udziałowcy liczyli, że tym razem uda się je poprowadzić krótszą trasą obniżając koszty. Obecnie gazociągiem płynie 27 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Budowa dwóch kolejnych nitek podwoi moc. Projekt ma ruszyć w pierwszym kwartale przyszłego roku

Inwestycje górnictwa

Mimo wyraźnego spowolnienia w gospodarce spółki węglowe nadal będą inwestować. Wiedzą, że inwestycje to konieczność. Bez realizacji inwestycji nie byłyby gotowe sprostać popytowi na węgiel, gdy nadejdzie koniunktura. W trakcie dziewięciu miesięcy 2012 roku rodzime kopalnie wydobyły 57,67 mln ton węgla kamiennego. Przy kiepskiej sprzedaży wydatnie zwiększyły się zwały surowca. Mimo spowolnienia w gospodarce spółki węglowe nadal będą inwestować. Wiedzą, że inwestycje to konieczność. Bez ich realizacji nie byłyby gotowe sprostać popytowi na węgiel, gdy nadejdzie koniunktura. Poziom inwestycji w całej grupie kapitałowej JSW to ok. 1,5 mld zł rocznie przez najbliższych kilka lat. Ok. 1 mld 100 mln zł dotyczy samej części górniczej. JSW ma też realizować inwestycje odtworzeniowe w segmencie koksowniczym, a także inwestycje w części energetycznej. Nasza największa górnicza spółka, czyli Kompania Węglowa ma w kolejnych latach inwestować rocznie ok. 1 mld-1 mld 100 mln zł.- Ten poziom zamierzamy utrzymać – mówi portalowi wnp.pl Joanna Strzelec-Łobodzińska, prezes zarządu Kompanii Węglowej. – Między innymi planujemy zakup dwóch kompleksów ścianowych, do niskich i wysokich pokładów. Dochodzą do tego na razie niewielkie nakłady na odwierty poszukiwawcze na Lubelszczyźnie. Jeśli potwierdzą się złoża węgla, będzie to oznaczać w przyszłości realizację wielomiliardowych inwestycji przez Kompanię. Poza tym, w roku 2013 służby finansowe KW będą się zajmować kwestią domknięcia finansowania budowy wraz z partnerem biznesowym nowej elektrowni o mocy 1000 megawatów. – Inwestycje są niezmiernie istotne, bo będą one decydować o obliczu branży węglowej w przyszłości – zaznacza prof. Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego od lat zajmujący się procesami zachodzącymi w polskim górnictwie. Koniecznością jest inwestowanie w coraz to bardziej wydajne technologie. W ramach Katowickiego Holdingu Węglowego chcą utworzyć kopalnię zespoloną. Dzięki likwidacji kilku szybów i infrastruktury na powierzchni holding zamierza zmniejszyć swe koszty o ok. 600 mln zł rocznie. Górnicze firmy chcą się również zaangażować w tzw. odmetanowanie przedeksploatacyjne – prowadzone zanim rozpocznie się wydobycie węgla z danego pokładu.
Dzięki temu można będzie w sposób bardziej wydajny eksploatować ściany wydobywcze, a na pozyskanym metanie zarabiać, bowiem może on być przeznaczony do produkcji prądu i ciepła.

Co jeśli gospodarka się kurczy?

Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze oraz były premier powiedział w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” powiedział, że „sprecyzowany projekt powołania spółki Inwestycje Polskie stanie na Radzie Ministrów jeszcze w grudniu”. Bielecki wyjaśnił, że rząd musi wyrazić zgodę na powstanie spółki przed końcem roku, aby przeprowadzić ” na transfer akcji spółek skarbu państwa do spółki Inwestycje Polskie, aby można było dzięki temu wygenerować środki przeznaczone na wsparcie inwestycji krajowych (nie powiększając deficytu”. Były premier powiedział, że efekt powstania spółki „nie będzie gigantyczny, ale można w ten sposób poprawić dynamikę wzrostu o 0,4–0,5 procenta PKB.” – Jeśli coś wpływa na wzrost gospodarczy na poziomie 0,4-0,5 PKB, to wiadomo, że nie ma przełomu. Ale jeśli gospodarka się kurczy, to nawet tak niewielki wzrost ma znaczenie. Jest to istotne przede wszystkim dla kształtowania się oczekiwań konsumentów, a także dla rynku pracy. Jeśli natomiast państwo zachowałoby się biernie, a jednocześnie udałoby się „przestraszyć” Polaków katastroficznymi scenariuszami kryzysowymi, to tzw. konsumpcja indywidualna na pewno by nie wzrosła, a jej poziom decyduje o 60 procentach PKB – zaznaczył Bielecki.

Deweloperzy naginają zasady dotyczące nieruchomości inwestycyjnej

Zakup mieszkania z kredytem w „Rodzinie na swoim” w dużym mieście i w dobrej lokalizacji może wydawać się niemożliwy. Limity cen metra kwadratowego są tak niskie, że poza dalekimi peryferiami miast nie da się kupić lokalu spełniającego kryteria programu. Ale sprzedający i deweloperzy znaleźli już sposoby na obejście przepisów. Deweloperzy nauczyli się rozbijać ceny mieszkania na dwie części. Pierwsza umowa dotyczy zakupu mieszkania w obniżonym standardzie w cenie mieszczącej się w limicie programu RnS. Druga umowa, zawierana obowiązkowo, dotyczy doposażenia mieszkania i ukrywa resztę ceny. – Klient płaci za metr kwadratowy maksymalną kwotę przewidzianą przepisami i tę część kredytu ma refundowaną przez państwo. Resztę, wynikającą z drugiej umowy, spłaca już bez preferencyjnych warunków kredytowania. Są nawet banki, które zgadzają się na równoczesne uruchomienie dwóch kredytów hipotecznych: z „Rodziną na swoim” i bez dopłat – mówi anonimowo przedstawiciel jednego z deweloperów. Jak przyznaje nasz rozmówca, takie mieszkanie z doposażeniem od mieszkania kupowanego za pełną cenę różni się wyłącznie na papierze. W praktyce „doposażenie” jest fikcją, która służy wyłącznie sfinansowaniu części mieszkania preferencyjnym kredytem. To dość powszechna praktyka deweloperów, którzy chcą sprzedać mieszkania powyżej limitów przewidzianych w kończącym się programie. Inną popularną praktyką jest ukrywanie części kosztów mieszkania w cenie garażu lub miejsca postojowego. Kupujący mieszkanie poza „Rodziną na swoim” dostają miejsce postojowe w zwykłej cenie. Nabywcy korzystający z RnS płacą za nie osobno, co obniża cenę metra kwadratowego i pozwala ubiegać się o dofinansowanie. Garaż za 100 tys. zł brzmi absurdalnie? A jednak ze strony deweloperów padają również takie propozycje. Innym sposobem na nagięcie przepisów są wyłączenia z powierzchni użytkowej. Jest to praktykowane szczególnie w przypadku większych mieszkań, które przekraczają limity pod względem powierzchni. Jeden pokój jest opisywany przez dewelopera jako np. pomieszczenie gospodarcze, co obniża użytkową powierzchnię lokalu. Najbardziej jaskrawym przykładem takich praktyk są antresole, których nie wlicza się do bieżącej powierzchni użytkowej. Często deweloperzy jako antresolę kwalifikują drugi poziom mieszkania, oddzielony stropem. Taki zabieg pozwala maksymalnie wykorzystać dopłatę RnS do powierzchni podstawowej i kupić w programie większe mieszkanie, niż wynikałoby to z dopuszczalnych limitów powierzchni. W przypadku rynku wtórnego limity są jeszcze bardziej restrykcyjne i obecnie z wyjątkiem mieszkań do kapitalnego remontu nie można w dużych miastach – poza obrzeżami – nabyć mieszkania finansowanego kredytem z dopłatą. Tutaj jednak oszukanie systemu jest o wiele prostsze. Cena na umowie jest po prostu niższa niż faktycznie płacona, a różnicę przekazuje się pod stołem. Wszystkie te zabiegi dzieją się za wiedzą i zgodą kupujących. Bez przymykania oka na sztuczki deweloperów i sprzedających szansę na dofinansowanie do kredytu na zakup mieszkania w dobrej lokalizacji byłyby dużo mniejsze.

W Łodzi nowe miejsca pracy

W czwartek w Warszawie opublikowano dane dotyczące zatrudnienia w centrach usług dla biznesu. Okazuje się, że branża właśnie przekroczyła magiczną liczbę 100 tys. zatrudnionych w kraju i nadal szybko rośnie. Niemały udział w tym sukcesie ma Łódź, która jest piątym miastem na outsourcingowej mapie Polski. Połowa powstałych w ciągu ostatnich trzech lat w Polsce miejsc pracy pochodzi z tzw. sektora usług dla biznesu. Branża rozwija się w tempie 20 proc. rocznie i jak na razie nie widać, żeby miała zwalniać. Na przyszły rok zapowiadane są następne inwestycje. Eksperci spodziewają się kolejnych 20 tys. miejsc pracy i warto zadać sobie pytanie: do jakich miast one trafią? W branży mówią, że firmy przychodzą tam, gdzie centra usług już są. Powód jest prosty. Mają komu podbierać pracowników. W Łodzi w sektorze (liczonym razem z firmami informatycznymi) zatrudnienie przekracza już 10 tys. osób i jesteśmy pod tym względem na piątym miejscu w kraju. Podczas prezentacji wyników obecny był Jacek Levernes, prezes ABSL, czyli zrzeszenia ponad 70 największych pracodawców sektora. Jest on jednocześnie członkiem zarządu HP Europa. To m.in. od niego zależało, gdzie koncern ulokuje swoją kolejną inwestycję. Do tej pory polską siedzibą HP był Wrocław. Niedawno wybrano też Łódź. Dlaczego? Levernes nie chce mówić wprost o czynnikach, jakie o tym zdecydowały. Zastrzega, że ogólnie mówiąc, liczy się dostępność potencjalnych pracowników. Ale już na następnym miejscu wymienia sposób, w jaki miasta dbają o inwestora. Chodzi m.in. o pomoc w znalezieniu siedziby, dotarciu do uczelni czy załatwianie formalności. Ale nie tylko. Jego zdaniem bardzo ważne jest to, co po decyzji o wejściu dzieje się z firmą. Czy miasto się nią interesuje i wspiera. Bo aż 85 proc. nowych miejsc pracy w branży pochodzi od firm, które w Polsce już są. A jeśli dalej inwestują i się powiększają, to znaczy, że czują się dobrze. Jak na tym tle wypada Łódź.? Eksperci uciekają przed porównywaniem miast ze sobą. Mówią, że nie chcą nikogo faworyzować. Przyznają też, że w kolejce do Polski jest kilka bardzo dużych firm, głównie finansowych, m.in. banki inwestycyjne i koncerny ubezpieczeniowe. Zapewniają, że będą to inwestycje, które pociągną duże zatrudnienie. To dobra informacja dla urzędników z łódzkiego Biura Obsługi Inwestora. To oni odpowiedzialni są za ściąganie firm do miasta i opiekowanie się już tu działającymi. Co w tej sprawie się dzieje? Urzędnicy są wyjątkowo małomówni w komunikowaniu, nad jaką firmą obecnie pracują. Trzeba mieć nadzieję, że trzymają rękę na pulsie i że część przychodzących do Polski inwestycji trafi też do Łodzi. Już niebawem okaże się, które miasto zbierze największą część outsourcingowego tortu. Liczby dotyczące wzrostów zatrudnienia rzeczywiście robią wrażenie. Ale wystarczy spytać o kandydatów do pracy, i już tak różowo nie jest. Największe zastrzeżenia są do świeżo upieczonych absolwentów. Widać, że uczelnie mają jeszcze sporą lekcję do odrobienia. Inwestycje tego typu firm nie kosztują dużo. Nie można porównywać ich na przykład z uruchomieniem produkcji. – Żeby zacząć, potrzebujemy biura, komputerów, internetu i oczywiście ludzi – mówi Levernes. I z tym ostatnim jest problem. Pracownicy przede wszystkim muszą znać języki. Bez tego nie ma co iść na rozmowę kwalifikacyjną. – Wymagamy umiejętności rozmawiania przez telefon w języku obcym. Pisanie maili nie wystarczy. Większość absolwentów polskich uczelni zna dobrze angielski i trochę drugiego języka, ale w stopniu niepozwalającym na swobodne rozmowy telefoniczne – tłumaczy Marek Grodziński, wiceprezes ABSL. Branża radzi sobie, zatrudniając coraz więcej ludzi po kierunkach filologicznych, ale na nich też narzeka. – Ci z kolei znają dobrze języki, ale uczelnie przygotowują ich do bycia tłumaczami lub nauczycielami. Nie mają podstawowej wiedzy biznesowej. Ze wszystkiego musimy ich szkolić – dodaje Grodziński.
Największą firmą z branży jest w Łodzi Infosys. Jest to żywe potwierdzenie przytaczanych podczas prezentacji liczb i omawianych trendów. Infosys, odkąd pojawił się w mieście, systematycznie powiększa zatrudnienie. W tym roku załoga hinduskiego potentata urosła o ponad 400 osób, a to nie jest jego ostatnie słowo. Do końca pierwszego kwartału 2013 zatrudnionych zostanie kolejnych 200 osób. Obecnie pracuje tam już ponad 1,5 tys. ludzi.

Facebook łamie prawo?

Pojedynek Dawida z Goliatem – tak media ochrzciły starania studentów z Austrii, którzy chcą postawić Facebook przed sądem. Ich zdaniem serwis nie chroni prywatności swoich użytkowników – podaje „Gazeta Wyborcza.” Austriaccy studenci, chcą pozwać Facebook. Ich zdaniem polityka prywatności najsłynniejszego serwisu społecznościowego rażąco narusza europejskie prawo. Wszystko zaczęło się, kiedy Max Schrems – student prawa w Wiedniu, zwrócił się z prośbą o udostępnienie mu wszystkich danych na jego temat, które przechowuje Facebook. W odpowiedzi otrzymał, 1,2 tys. stron informacji. Wśród nich były także te, które pousuwał ze swojego profilu. W dodatku serwis nie udostępnił informacji sprzed 2010 roku mimo, że student jest aktywny w serwisie od pięciu lat. Jego zdaniem polityka prywatności Facebooka, którą przy założeniu konta musi zaakceptować każdy użytkownik, jest nieprecyzyjnie sformułowana, co chroni serwis przed oskarżeniami o naruszenia prywatności. Razem z kolegami założył grupę Europe vs. Facebook. Wysłali ponad 20 skargi na Facebooka do komisarza ds. ochrony danych osobowych w Irlandii, gdzie mieści się europejska siedziba firmy. Komisarz po przeprowadzeniu kontroli zmusił serwis do skrócenia czasu przechowywania danych w archiwum i zaprzestania przechowywania w nim zdjęć bez zgody użytkownika. To jedna dziesiąta wszystkiego, o co nie możemy się doprosić. Dlatego idziemy do sądu – tłumaczy Schrems w „New York Timesie” i nie wyklucza pozwania Facebooka do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

Inwestycje Polskie wystartują już w styczniu 2013

Minister Skarbu Mikołaj Budzanowski przedstawił w środę informację dotyczącą planowanego programu Inwestycje Polskie. Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje – podkreślał minister podczas obrad sejmowej komisji skarbu. „Nie ma dziś takiego funduszu infrastrukturalnego działającego na terenie Polski, wspierającego długoterminowe inwestycje infrastrukturalne. Odpowiedzią na brak tego typu narzędzi finansowych jest właśnie program Inwestycje Polskie, którego model biznesowy opiera się na dwóch instytucjach: na Banku Gospodarstwa Krajowego oraz specjalnej spółce inwestycyjnej, którą dzisiaj nazywamy spółką CSI” – powiedział minister. Dodał, że obie te instytucje uzupełnią obecną ofertę instytucji finansowych na terenie Polski i będą całkowicie ukierunkowane na inwestycje realizowane w granicach Polski. „Chcielibyśmy, aby ten program został uruchomiony od początku stycznia 2013 r.” – wskazał.
Dodał, że to nie tylko fundusze unijne, ale też banki komercyjne i fundusze instytucjonalne współfinansowały dotychczas projekty inwestycyjne w Polsce. „Wyzwaniem na kolejne lata jest znacznie większa wartość tych inwestycji infrastrukturalnych, którą można w najważniejszych ok. 15 obszarach inwestycyjnych określić jako poziom 500 mld zł, które będą wydane na inwestycje infrastrukturalne w ciągu najbliższych ośmiu lat – do 2020 r.” – podkreślił. „Kiedy patrzymy na obecną ofertę instytucji finansowych na rynku polskim, to może się zdarzyć, że dotychczas istniejące źródła finansowania tych projektów będą niewystarczające, aby podołać temu celowi. Niewątpliwie brakuje, abyśmy mogli myśleć o zrealizowaniu tego celu, dwóch instrumentów finansowych. Jeden, który będzie wspierał w formie kredytu długoterminowe, bardzo kosztowne, wielomiliardowe inwestycje realizowane w Polsce. Drugi instrument (…) to bezpośredni udział kapitałowy w projektach inwestycyjnych” – powiedział. Dodał, że w przypadku prywatnego kapitału „twardy poziom zwrotu komercyjnego zainwestowanych pieniędzy” przeważnie oceniany jest na 15-20 proc. „W tym przypadku (Inwestycji Polskich – PAP) mówimy o znacznie niższym poziomie rentowności tych projektów (nieco poniżej 10 proc.). Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje (…). Chcemy być katalizatorem wielu nowych pomysłów, nowych inwestycji i uzupełniać ofertę instytucji finansowych dziś działających na Polskim rynku” – podkreślił. Członkowie komisji skarbu pytali ministra m.in. o spółki, których akcje będą wnoszone do BGK, czy też o to, kto będzie zatwierdzał decyzje inwestycyjne specjalnej spółki. Poseł Dawid Jackiewicz (PiS) zarzucił, że rząd powołuje się na przykłady podobnych funduszy funkcjonujących w innych krajach. „Ja z takiego krótkiego przeglądu tego typu projektów wiem, że z wyjątkiem być może funduszu norweskiego wszystkie inne tego typu projekty skończyły się niepowodzeniem, w wielu innych krajach zachodniej Europy czy też na świecie” – powiedział.
Program Inwestycje Polskie został zapowiedziany w październiku przez premiera Donalda Tuska podczas tzw. drugiego expose. Ma on na celu utrzymanie tempa wzrostu inwestycji i PKB oraz tworzenie miejsc pracy. Zgodnie z założeniami programu do BGK będą wnoszone wybrane udziały spółek Skarbu Państwa, ale z zastrzeżeniem, że MSP utrzyma pakiety kontrolne w spółkach strategicznych. Następnie akcje te będą sprzedawane, co umożliwi pozyskanie dodatkowego kapitału, który będzie przeznaczany na wspieranie inwestycji. Program Inwestycje Polskie ma objąć m.in. budowę elektrowni węglowych i gazowych, gazociągów, magazynów gazu, infrastruktury drogowej, kolejowej oraz portowej

Transakcje na nieruchomości obciążonej hipoteką

Hipoteka ciążąca na nieruchomości inwestycyjnej często jest postrzegana jako przeszkoda, która uniemożliwia sprzedaż albo kupno danej nieruchomości. Czy można kupić albo sprzedać nieruchomość obciążoną hipoteką?
Hipoteka to bardzo ważna instytucja prawa cywilnego – ograniczone prawo rzeczowe pozwalające zabezpieczyć wykonanie zobowiązania. Umożliwia wierzycielowi uzyskanie należnych mu pieniędzy z sumy otrzymanej ze sprzedaży przez komornika nieruchomości obciążonej hipoteką (lub niektórych praw, np. własnościowego spółdzielczego prawa do lokalu czy użytkowania wieczystego gruntu) – wówczas gdy dłużnik sam nie płaci.
Sprzedaż nieruchomości obciążonej hipoteką jest dopuszczalna, jednak należy pamiętać, że zmiana właściciela nie powoduje wygaśnięcia hipoteki.
Kupując nieruchomość, nabywca akceptuje więc fakt jej zakupu z istniejącym obciążeniem, a wierzycielowi hipotecznemu w dalszym ciągu będzie przysługiwało prawo zaspokojenia się z nieruchomości, gdyby nie mógł wyegzekwować spłaty długu od dłużnika osobistego.
Innymi słowy: zmiana właściciela nieruchomości (np. na skutek jej sprzedaży) nie ma wpływu na istnienie hipoteki, zaś nowy właściciel z mocy prawa staje się tzw. dłużnikiem hipotecznym.
Tak więc zbycie nieruchomości obciążonej hipoteką nie narusza prawa wierzyciela hipotecznego, który dalej może dochodzić roszczeń od kogokolwiek, kto stanie się właścicielem nieruchomości.
W razie sprzedaży części nieruchomości obciążonej hipoteką sprzedawca lub kupujący mogą żądać, aby wierzyciel zwolnił tę część od obciążenia, jeżeli jest ona stosunkowo nieznaczna, a wartość pozostałej części nieruchomości zapewnia wierzycielowi dostateczne zabezpieczenie. Na żądanie wierzycieli kwota uzyskana ze sprzedaży powinna im być wypłacona według pierwszeństwa służących im hipotek.
Czy można kupić nieruchomość obciążoną hipoteką i jakie łączy się z tym ryzyko?
Gdy zakupimy nieruchomość obciążoną hipoteką, wierzyciel hipoteczny będzie mógł dochodzić roszczeń z nieruchomości, gdy jego dłużnik osobisty nie spełni świadczenia w określonym terminie, mimo że zmieni się właściciel nieruchomości.
Istnieje więc ryzyko utraty nieruchomości, gdyż wierzyciel hipoteczny będzie mógł przeprowadzić z niej egzekucję.
Aby bezpiecznie kupić obciążoną nieruchomość, należy dążyć do tego, aby dług został spłacony w całości przed podpisaniem umowy notarialnej.
Gdy jednak jest to niemożliwe, dług wobec banku czy innego wierzyciela może za zgodą sprzedającego dłużnika zostać zapłacony bezpośrednio przez kupującego w ramach zapłaty całości lub części ceny.
Wówczas wygaśnięcie zobowiązania wobec wierzyciela (np. banku), polegające na spłacie długu, powoduje wygaśnięcie hipoteki. Koniecznie należy jednak pamiętać o wykreśleniu jej z księgi wieczystej nieruchomości.

Porzucił aktorstwo dla … nieruchomości

Michał Milowicz niegdyś pojawiał się niemal w każdej polskiej komedii, dziś jednak na próżno szukać go w obsadach nowych produkcji. Jak dowiedział się jeden z tabloidów, aktor zamienił plan filmowy na plan budowy i obecnie zajmuje się działalnością deweloperską. Jak podaje tygodnik „Rewia”, Michał Milowicz już kilka lat temu wybudował osiedle mieszkaniowe w warszawskiej dzielnicy Grochów. Oferowane przez niego mieszkania cieszyły się dużym zainteresowaniem i wszystkie znalazły swoich nabywców. Teraz aktor planował ponoć powtórzyć biznesowy sukces sprzed lat, niestety bez powodzenia. „Rewia” podaje, że Milowicz kupił dużą działkę w podwarszawskim Piastowie, na której postanowił wybudować jeszcze większe osiedle o nazwie „Gród Piastowski”. Jednak mimo intensywnej reklamy, nowa inwestycja nie cieszy się powodzeniem. Tygodnik podaje, że póki co udało mu się sprzedać jedynie kilka mieszkań.
Jeśli będzie trzeba Michał Wprowadzi się do pierwszego, wykończonego mieszkania i będzie codziennie rano witał swoich mieszkańców. Jest wytrwały i uparty – twierdzi znajoma Michała Milowicza w rozmowie z „Rewią”.

Gdańskie nieruchomosci inwestycyjne

Za dwa lata ma być gotowa nowa nieruchomość: podstawówka w Kokoszkach, za sześć lat kolejna w Kowalach. Tę ostatnią wspólnie wybudują trzy gminy: Gdańsk, Kolbudy i Pruszcz Gdański, które w środę podpisały umowę w tej sprawie. Gotowy jest już projekt nowej podstawówki w Kokoszkach, u zbiegu ulic Kalinowej i Azaliowej, której budowa ma ruszyć wiosną przyszłego roku. – Szkoła powstanie w dzielnicy, która położona jest za obwodową Trójmiasta, bo w tym kierunku miasto będzie się w najbliższych latach rozwijało. Nowa placówka pozwoli uniknąć dowozu dzieci przez obwodnicę do innych dzielnic – tłumaczy Ewa Kamińska, wiceprezydent Gdańska. Według wstępnych przymiarek (trwa przetarg na generalnego wykonawcę, dopiero po jego wyłonieniu będzie znany dokładny kosztorys) inwestycja ma pochłonąć ok. 30 mln zł. Budowa będzie podzielona na trzy etapy. W pierwszym powstanie podstawówka z 24 salami dla klas 0-VI (w sumie dla ponad 600 uczniów) oraz sala gimnastyczna, zaplecze administracyjne, socjalne i gospodarcze. W drugim etapie zaplanowano basen, a w trzecim – budowę kompleksu boisk i zagospodarowanie terenu wokół szkoły. Przy okazji zostanie przebudowany układ drogowy ul. Azaliowej. Budowę planuje się w latach 2013-14. Jeszcze nie ruszyła inwestycja w Kokoszkach, a Gdańsk wspólnie z sąsiednimi Kolbudami i Pruszczem Gdańskim planuje już kolejną. W środę trzy strony podpisały list intencyjny o wspólnej budowie podstawówki w Kowalach, do której w przyszłości mają uczęszczać dzieci z Kowal, sąsiadujących z nimi gdańskich osiedli oraz Borkowa, które leży w gminie Pruszcz Gdański. Na należącej do gminy Kolbudy działce o powierzchni 1,3 hektara ma stanąć obiekt identyczny jak w Kokoszkach, zbudowany według tego samego projektu. – Dzięki temu całe przedsięwzięcie będzie tańsze o pół miliona, bo tyle kosztuje projekt. Wystarczy go tylko zaadaptować do nowego ukształtowania terenu – dodaje Ewa Kamińska. Leszek Grombala, wójt gminy Kolbudy, która ma zarządzać inwestycją: – Mam nadzieję, że uda nam się zdobyć jak najwyższe dofinansowanie spoza budżetów gminnych. Kolbudy mają szanse na zdobycie środków np. w projektach unijnych, w których nie mogą brać udziału duże gminy, takie jak Gdańsk. Według wstępnych planów szkoła w Kowalach ma być gotowa w 2018 r.