Uczestnicy rynku nieruchomości bywają wyjątkowo uciążliwi – dla samych siebie, pośredników, właścicieli i deweloperów. Dzisiaj kilka historii i uwag na temat klientów kupujących, którzy kompulsywnie i bez określonego planu poszukują nieruchomości.
Już pisałem o błędach klientów poszukujących nieruchomości na sprzedaż we wpisach z 27 listopada i 3 grudnia. Obiecywałem, że zajmę się jeszcze w osobnym wpisie klientami należącymi do kategorii „latawiec”, czy też do „plemienia apaczy-oglądaczy” (tak określamy takich klientów u nas w biurze). Można by takich klientów nazwać też turystami nieruchomościowymi.
Ta grupa klientów stanowi utrapienie dla agentów i biur zajmujących się pośrednictwem sprzedaży (choć nie tylko dla nich). Są to klienci, którzy dzwonią i piszą maile do każdego ogłoszeniodawcy, w ten sposób zabierając czas i energię ludzi, dla których oferowanie nieruchomości jest pracą, i to niekiedy naprawdę ciężką. Nawet jeśli tacy klienci podejmują decyzję o zakupie, bywa czasem, że jest to decyzja w dużej mierze przypadkowa.
Klient wiecznie poszukujący
Tacy klienci dzwonią, a raczej obdzwaniają wszystkich, składając na tym samym stosie ofiary z agentów, przedstawicieli działów sprzedaży, sekretarek i sekretarzy biur inwestorów, a nawet doradców kredytowych. Ich ofiarami padają także prywatni właściciele, którzy w nadziei na sprzedaż czekają na decyzję o zakupie ich nieruchomości, ale tej decyzji nie uzyskują, ponieważ klient kupujący wiecznie poszukuje. „Bardzo fajne mieszkanie, ale…”
Klienci kupujący szukają, chodzą, jeżdżą, od agencji do agencji, od biura do biura, od banku do banku, od jednego doradcy do drugiego, w przekonaniu, że uzyskają możliwie szeroką ofertę – a nuż coś uda się znaleźć, może w okazyjnej cenie, może z wysokim rabatem, może w cenie niższej od rynkowej, a może pośrednik udzieli „tajnych” informacji o ofertach, które rzekomo idą „spod lady”. Może, może, może… Tacy klienci żyją wiarą w „możliwości” i liczą, że trafią na cudotwórcę, który zaproponuje idealną ofertę.
A więc tacy klienci na gwałt piszą i dzwonią, nie zdając sobie sprawy, że zostawiają ślad w kilku czy kilkunastu, czy może kilkudziesięciu bazach danych przeróżnych podmiotów, przedsiębiorców i spółek. Są zaszokowani, poniekąd słusznie, że różne biura nieruchomości oferują te same nieruchomości w różnych cenach i zamieszczają opisy, które różnią się niemal w każdym szczególe. Wystarczy, że dwa biura oferują tę samą nieruchomość, żeby wywołać zamieszanie i wprowadzić klienta w błąd.
Nic w tym jednak dziwnego, skoro deweloperzy rzadko chcą się zgodzić na współpracę z jedną agencją, zgadzają się natomiast na publikację ofert przez wiele biur, które na dodatek rzadko sprawdzają aktualizacje, nie śledzą podwyżek cenowych albo z premedytacją nie aktualizują ofert licząc na łatwe i skuteczne przyciągnięcie klienta.
Nic też dziwnego, jeśli to samo co deweloperzy robią prywatni właściciele powierzając ofertę kilkunastu agencjom. Oferty trafiają do 5, czasem do 10, 15 albo 20 biur nieruchomości. Wszystkie ukazują się na tych samych portalach ogłoszeniowych. Zmiany i różnice w cenach i opisach powodują, że kupujący może się czuć zdezorientowany.
Sam zresztą już kiedyś dałem się kiedyś nabrać na zdjęcia mieszkania, które pokazywało je w zupełnie inny sposób niż u pozostałych pośredników. Okazało się, że wysłałem zgłoszenie klienta do dwóch agencji, które oferowały ten sam apartament. Wobec zaistniałej sytuacji poinformowałem drugą agencję, do której się zwróciłem, że odebrałem już ofertę od innego pośrednika, przeprosiłem grzecznie za kłopot – i podziękowałem.
Nie jestem przekonany do tego, że to ja popełniłem błąd. Każda agencja podawała inny metraż apartamentu, niekiedy nawet cena się różniła, nie mówiąc o zdjęciach, które nie zawsze pozwalały na pierwszy rzut oka wychwycić, że przedmiotem oferty jest mieszkanie, którego fotografie widziałem wcześniej, i to wiele razy.
Dziwi mnie czasem, że klienci potrafią poświęcić na poszukiwania nieruchomości mnóstwo czasu, chociaż jeśli już np. wchodzę w skórę klienta, któremu zaczynam poszukiwać nieruchomości, i widzę po raz dziesiąty tę samą ofertę, ale pokazaną w zupełnie inny sposób, zaczynam rozumieć, jak łatwo można się dać złapać na tego typu iluzję odmienności. Niektóre biura świadomie korzystają z odmiennych środków prezentacji oferty, zwłaszcza poprzez zdjęcia, i to niekiedy naprawdę wysokiej jakości.
Ludzkie kaprysy czy nadludzki wysiłek?
Klient kupujący, czy tego chce, czy nie, jest zmuszony do zwielokrotnionego wysiłku. Wydaje się czasem, że nie robi nic innego, tylko dzwoni i klika „odpowiedz” przeglądając kolejne ogłoszenia w sieci, a przy tym nawet nie modyfikuje treści automatycznie generowanego zapytania.
Klient dzwoniący, klikający i mailujący, gdzie się da, jest wyjątkowo kapryśny i nieznośny, ale nie jest to tylko jego winą. Takiego klienta – wiecznie poszukującego, kapryszącego, zaganianego, stale zestresowanego, zafrasowanego, narzekającego i krytykującego – kształtuje, czy wręcz urabia rynek nieruchomości. Klient musi być czujny, zwłaszcza jeśli jest zmuszony działać pod presją czasu, a ma do podjęcia decyzję, która będzie go kosztowała kilkaset tysięcy złotych, a na dodatek musi zaufać, przynajmniej do pewnego stopnia, kompletnie obcym sobie ludziom.
Pracując jeszcze dla innej agencji, we wrześniu 2015 roku obsługiwałem klienta, który oglądał mieszkanie położone prawie bezpośrednio przy Placu Powstańców Śląskich we Wrocławiu – lokalizacja doskonała, mieszkanie około 47-48 m2m, trzypokojowe, rozkładowe, osobna kuchnia. Cena ofertowa wynosiła 250 tysięcy zł, co dawało niespełna 5000 zł / m2. Klient poszukujący oznajmił, że poszukuje oczywistych okazji, najlepiej dużo poniżej 5000 zł / m2, a najkorzystniej byłoby dla niego kupić mieszkanie w granicach 4000 zł / m2. Nie kupił tego mieszkania, tylko chciał jeszcze szukać.
Byłem naprawdę zaskoczony. Klient specjalnie przejechał x kilometrów do Wrocławia, umówił się jeszcze z kilkoma innymi agentami, a koniec końców po tej wizycie na żadną ofertę się nie zdecydował. Dość powiedzieć, że w połowie 2016 roku wartość mieszkań we Wrocławiu zaczęła wzrastać. Oferowane klientowi mieszkanie obok Placu Powstańców Śląskich byłoby obecnie warte przynajmniej 100-120 tysięcy złotych więcej, a zatem zyskałoby na wartości co najmniej 40%. Ceny najmu pokoi w atrakcyjnie położonych mieszkaniach wynoszą 1000 zł miesięcznie, a nawet i więcej. 3000 zł za wynajem mieszkania zakupionego za 250 tysięcy złotych? Dzisiaj to już nieosiągalne. Przynajmniej na razie.
Tak czy inaczej, klient wykonał olbrzymią pracę w wyszukanie ofert, kontaktując się co najmniej z kilkoma agencjami nieruchomości, a jednocześnie angażując w swoje poszukiwania mnóstwo ludzi. A mimo to jeszcze miesiąc po pierwszym przyjeździe w dalszym ciągu nie podjął żadnej decyzji o zakupie. Nawet nie podał swojej oferty cenowej. Zastanawiał się, to znaczy: „brał pod uwagę”, „rozważał”, „nie wykluczał”.
Jeden z najbardziej szokujących przypadków przydarzył się doświadczonej agentce, która już przeszła na emeryturę. Klient podpisał umowę pośrednictwa i agentka zaczęła z nim współpracę. Zaprezentowała mu kilkadziesiąt nieruchomości. Po którymś z kolejnych spotkań zażądała, aby klient powiedział, dlaczego jeszcze nie podjął decyzji o zakupie, przecież pokazała mu tyle ciekawych i atrakcyjnych mieszkań. I dopiero wtedy zdradził, że podpisał umowę pośrednictwa, żeby móc zobaczyć, jak inni ludzie mają zrobione łazienki.
Dla idealnej oferty klient zrobi wszystko
Klient wiecznie poszukujący uważa, że ma możliwość przebierania w ofertach, co pozwala bez poczucia presji szukać nieruchomości aż do momentu znalezienia oferty idealnej. I tak wielu klientów przyzwyczaiło się do przebierania w ofertach, zastanawiania się, dzwonienia do wielu agencji.
Lata zaniedbań ze strony części agentów i deweloperów, brak odpowiednich regulacji prawnych, spekulacje rynkowe i historie oszukanych klientów sprawiły, że przeciętny klient poszukujący na rynku nieruchomości stał się egoistyczny, nieufny (bo „nasłuchał się tylu opowieści, że włosy stają dęba”), kapryśny („zapłaciłbym 200 tysięcy, ale to mieszkanie jest koszmarne”), wszystko neguje, wszędzie dopatruje się oszustwa („deweloperzy i tak są nieuczciwi i robią ludzi w konia”) i uważa, że skoro w zapyziałej kamienicy mieszkania są oferowane w cenie x, to mieszkanie w wielkiej płycie nie może być oferowane w cenie półtora razy wyższej.
W 2017 roku, późną wiosną, prezentowałem mieszkanie do remontu na jednym z popularnych wrocławskich osiedli kilku klientom, którzy przyjęli postawę wiecznych malkontentów. Mieszkanie było wystawione w cenie nieco przekraczającej 6000 zł / m2, co pozwalało zachować margines do negocjacji cenowych.
Jeden z klientów zajął swoją osobą uwagę moją i właścicieli na ponad godzinę, w kółko powtarzając, że gdyby cena wynosiła 5000 zł / m2, to by może kupił to mieszkanie. Ale nie dość, że cena była jego zdaniem za wysoka, to jeszcze znajdowało się na drugim piętrze, klient zaś, przy swoich problemach zdrowotnych, nie może wchodzić tak wysoko po schodach. Ale gdyby cena była atrakcyjna, to może by kupił. I tak ciągle powtarzał te same argumenty, żonglując tylko kolejnością powtarzających się sentencji. Za wysoko trzeba wchodzić, za wysoka cena, może by kupił. Było mi aż głupio przed właścicielami, że muszą tego słuchać.
Przy innej okazji mieszkanie oglądała młoda kobieta. Klientka uważała, że cena powinna zostać obniżona o 1/4, ba, nawet o 1/3, bo jeszcze na zdjęciach to mieszkanie prezentowało się całkiem nieźle (to może i prawda, bo staram się, zwłaszcza w przypadku mieszkań do kapitalnego remontu, robić jak najlepsze zdjęcia pod względem kompozycji, kadrowania i światła), ale na żywo – to prawdziwa tragedia. Padły nawet ostrzejsze sformułowania, co prawda pozbawione wulgaryzmów, ale wypowiedziane z tak wielkim obrzydzeniem, że odechciewało się jakiejkolwiek dyskusji.
Klientka próbowała mnie przekonać, że na Śródmieściu w kamienicach sprzedają się podobne mieszkania w cenach o ¼ niższych, ale w lepszym stanie technicznym. Zastanawiałem się, jakie to mieszkania na Śródmieściu można było kupić za kwoty poniżej 200 tysięcy złotych (przypominam: był to już 2017 rok).
Klientka na koniec zapytała, czy nie mam innych ofert i czy mogłaby zobaczyć też inne mieszkania. Nie obyło się bez kilku niepochlebnych komentarzy pod adresem oferowanego mieszkania i personalnych „wycieczek” w stronę sprzedających (całe szczęście, właścicieli nie było przy prezentacji – miałem już klucze do lokalu), za to, że chcieli tak wysoką w jej mniemaniu cenę. Drodzy Klienci: czy naprawdę prezentacje nie mogą się obyć bez takich komentarzy? Czy nie wystarczy powiedzieć „nie podoba mi się” i na tym zakończyć?
Rzadko zajmuję się obsługą klienta kupującego, zwłaszcza że przy aktualnych ofertach posiadanych w portfolio jest na ogół bardzo dużo pracy, więc odpowiedziałem klientce na jej pytanie o inne mieszkania, że w tym momencie nic innego nie mam, ale gdyby cokolwiek się trafiło, z pewnością ją poinformuję. Niestety, nic się nie trafiło. Klientka, jak się później okazało, zwróciła się do innej agentki.
Agentka umówiła prezentację. Pojechałem na miejsce, agentka zadzwoniła do mnie, okazało się, że pojawiła się z klientką pod błędnym adresem. Parę minut później zadzwoniła, że musimy odwołać prezentację, bo klientka już widziała mieszkanie, które oferuję. Jestem prawie przekonany, że była to ta sama klientka, która twierdziła, że trzeba obniżyć cenę o 1/3. Agentka wyjaśniła, że błędnie zapisała adres.
Wcześniej w rozmowie telefonicznej poprosiłem, żeby zapisała przynajmniej numer bramy oraz nazwę ulicy, ponieważ nie zdążyła przed umówionym terminem prezentacji przesłać mailem zgłoszenia klientki. Podałem wyraźnie, że chodzi o budynek znajdujący się przy ulicy P. na wysokości ulicy N. Agentka wraz z klientką udała się do budynku położonego przy ulicy N. zamiast przy ulicy P. I stąd całe nieporozumienie.
Byłem zły, że tracę czas – zresztą, po raz kolejny dla klientki, która nie dość, że widziała mieszkanie, to jeszcze krytykowała ofertę tak bezpardonowo i niekulturalnie, jak żaden inny spośród innych moich klientów, ani wcześniej, ani później. Dodam tylko, że mieszkanie sprzedało się za cenę 5850 zł / m2.
Zespół ds. kryzysowych
Klient żąda idealnej oferty. Nie wystarczy, że mieszkanie bardzo mu się podoba. Często oczekuje rabatów, bonusów albo ustępstw ze strony sprzedającego. Najbardziej uciążliwa jest jednak ingerencja ze strony osób trzecich: krytycznie nastawionych krewnych, przyjaciół czy prawników, którzy chcą się wykazać i szukają przysłowiowej dziury w całym. Klient potrafi napsuć mnóstwo krwi: przyjeżdża na prezentację po kilka razy, najpierw sam, później z rodziną, później ze znajomymi budowlańcami, później angażuje sztab prawników, a na koniec rezygnuje.
Zgodnie z procedurami, zanim klient podejmie ostateczną decyzję o zakupie, przesyłam wszelkie potrzebne informacje oraz dokumenty. W przypadku mieszkań z rynku wtórnego jest nieco łatwiej, ponieważ najczęściej wystarczy odpis księgi wieczystej pobrany drogą elektroniczną. W przypadku rynku pierwotnego dokumentów jest znacznie więcej: wypisy i wyrysy z ewidencji gruntów, pozwolenia na budowę i na użytkowanie, odpis z Krajowego Rejestru Sądowego dotyczący dewelopera, zaświadczenia, projekt budowlany wraz z rzutami lokali.
Część klientów chce się dodatkowo zabezpieczyć i zleca ekspertyzę prawną, zwłaszcza jeśli chodzi o inwestycję deweloperską.
Z końcem października 2017 roku deweloper, z którym współpracuję, uzyskał pozwolenie na użytkowanie pierwszego etapu inwestycji. Parę miesięcy później prezentowałem inwestycję klientowi, który wydawał się mocno zainteresowany zakupem mieszkania. Rozmawiałem z nim kilkanaście razy, na żywo i telefonicznie. Narzekał na wysokie ceny we Wrocławiu, więc zainteresował się tańszą lokalizacją. Co więcej, budynek już został zrealizowany i odebrany przez nadzór budowlany.
Inwestycja przewidywała realizację trzech budynków mieszkalnych wznoszonych etapami. Teren inwestycji nie został podzielony na trzy odrębne działki i w związku z tym w umowie sprzedaży należało zastrzec pełnomocnictwa i zgody udzielone deweloperowi przez każdego nabywcy na rozbudowę infrastruktury technicznej i ustanowienie służebności na rzecz przedsiębiorstw odpowiedzialnych za dostawę mediów.
Jeden z nadgorliwych prawników uznał, że działka powinna była zostać podzielona, łącznie z wydzieleniem drogi wewnętrznej, i zażądał, aby wykreślić wszystkie zapisy dotyczące dobrowolnie udzielonych deweloperowi pełnomocnictw i zgód. W imieniu inwestora poinformowałem, że takie zmiany są niedopuszczalne, ponieważ brak tych zapisów może zablokować albo utrudnić realizację kolejnych etapów inwestycji. Dodam tylko, że polskie prawo nie nakłada na deweloperów obowiązku podziału gruntu pod realizację każdego etapu z osobna. Deweloper ma obowiązek przede wszystkim realizować inwestycję zgodnie z udzielonym pozwoleniem na budowę i zatwierdzonym projektem budowlanym.
Inna historia jest już nieco nowsza. W dalszym ciągu chodzi o inwestycję już odebraną, z zatwierdzonym pozwoleniem na użytkowanie. Prawnik innego klienta uznał, że zakup mieszkania w tej inwestycji niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwo. Stwierdził, że w niekorzystnym świetle stawia inwestora sprawozdanie finansowe za rok 2017. Owszem, ujemne bilanse finansowe mogą stanowić przesłankę do ogłoszenia upadłości, jednak przeciwko deweloperowi w tym przypadku nie toczyło się ani nie toczy żadne postępowanie egzekucyjne lub upadłościowe. Samo sprawozdanie finansowe jeszcze nie świadczy o tym, że jutro inwestor ogłosi upadłość! W analizowaniu sytuacji finansowej inwestora należy brać pod uwagę jeszcze szereg innych okoliczności i przesłanek. Ich jednak prawnik nie raczył sprawdzić.
Trzeba zresztą wyjątkowej nadgorliwości, żeby stwierdzić, że zakup mieszkania w ukończonej inwestycji jest ryzykowny z powodu ujemnych bilansów finansowych inwestora. Deweloper, który wkracza na rynek, niekiedy przez kilka lat musi wyłącznie dokładać z własnych środków, aby inwestycja mogła powstać. Niekiedy po kilku latach uzyskuje dodatnie bilanse, czasem dopiero w ostatnim roku sprzedaży.
Klient więcej awanturujący się
Klient, który był w stanie prześledzić niemal wszystkie oferty na rynku nieruchomości, zasługuje na uznanie. Ale zdarza mi się spotykać klientów, którzy z tego powodu obnoszą się z poczuciem absolutnej wyższości. Klient przecież jest przekonany, że widział wszystko i wie lepiej od pośrednika, jakie są teraz ceny nieruchomości (pomimo faktu, że np. otwieram w tym samym czasie kilka baz danych, portali, witryn deweloperów i widzę, jakie są oferowane ceny). Czasem klient dzwoni do biura po poradę, ale gdy okazuje się, że nie wiem wszystkiego albo mówię coś innego niż to, czego klient oczekuje usłyszeć, to zaczynają się pretensje. No, i klient kwituje: „Aha, a więc nic ciekawego nie ma pan w ofercie. Do widzenia”.
Niektórzy z Was pewnie oglądali film Jerry Maguire. Tytułowy bohater jest wziętym agentem sportowym pośredniczącym w transakcjach sprzedaży i kontraktowaniu zawodników futbolu amerykańskiego. Zgodnie z oczekiwaniami pracodawcy i najbliższego otoczenia, oszukuje klientów, ucieka się do manipulacji, jest cyniczny. Przełom następuje w chwili, gdy rozsyła manifest, w którym opisuje misję agenta sportowego i krytykuje nieetyczne praktyki. W efekcie traci pracę i zakłada własną firmę.
Jedynym klientem Jerry’ego jest Rod Tidwell – bardzo utalentowany czarnoskóry zawodnik, którego nikt nie chce zatrudnić, ani w klubach NFL, ani w kampaniach reklamowych. Tidwell spełnia wszelkie kryteria trudnego klienta. Oczekuje „idealnej oferty”, która pozwoli go zakontraktować na 4 lata w jednym klubie z gwarantowanym wynagrodzeniem 10 mln dolarów. Żąda niemożliwego, wie lepiej, ale zdaje sobie sprawę z faktu, że w pojedynkę, bez pomocy agenta niczego nie zdziała. Z kolei agent – tytułowy Jerry Maguire – przez wiele tygodni pracuje dla Tidwella praktycznie za darmo, aż do czasu, gdy po wielu ciężkich i czasochłonnych staraniach wreszcie dochodzi do transakcji.
Wielu klientów zdaje się mieć podobne podejście. Klienci wiedzą, że pośrednik to zło konieczne, ale jeśli już jest i może (podkreślam: może) mieć dostęp do wielu ofert, dzwonią, dopytują, przychodzą do biur – często tylko po to, żeby uzyskać informacje i wykorzystać wiedzę agenta. Czasem nawet wielu klientów nie zgadza się na podanie jakichkolwiek danych, które pozwoliłyby na kontynuowanie kontaktu albo zgłoszenie klienta deweloperowi, żeby na wszelki wypadek zabezpieczyć wynagrodzenia dla biura.
Agenci nieruchomości mają problem z zatrzymaniem klienta, ale i nie mają wpływu na zachowania i działania klienta. Klient, który oczekuje wymiernej informacji uzyskanej praktycznie za darmo, bez konieczności płacenia pośrednikowi za jego starania i pracę, awanturuje się, kłóci, nawet rzuca słuchawką albo w inny sposób w połowie zdania przerywa i rozłącza się. Zdarzyło mi się, że jeden z klientów zadzwonił w sprawie oferty deweloperskiej, a kiedy powiedziałem, że nie mogę podać nazwy inwestora (była to oferta bez wyłączności), po prostu się rozłączył.
Część klientów uważa, że agenci biorą pieniądze za nic
Pieniądze to w nieruchomościach drażliwy temat. Zdarzyło mi się zastępować w czasie prezentacji koleżankę, która właśnie wyjeżdżała na urlop. Prezentowałem mieszkanie dość sympatycznemu na pierwszy rzut oka małżeństwu. W trakcie prezentacji, w której uczestniczyła właścicielka nieruchomości, poprosiłem klientów o podpisanie potwierdzenia w celu udokumentowania przeprowadzonych czynności.
Klientka zapytała: „Ale mam nadzieję, że nie biorą państwo prowizji od kupującego?” Zapewniłem ją, że kupujący nie płacą wynagrodzenia, a prowizję płaci dla biura jedynie strona sprzedająca.
I wtedy klientka zaczęła się skarżyć, że gdy kupowała dom w miejscowości R., pośrednik „zmusił” ją do zapłacenia prowizji. Nawet jeśli miała rację i faktycznie pośrednik zażądał podpisania umowy pośrednictwa (nie znam sytuacji), to wypowiedziała się w taki sposób, jakby jej zdaniem pośrednicy powinni pracować za darmo albo za niewielkie pieniądze. „Musieliśmy zapłacić 4500 zł!”
Przysłuchiwała się temu właścicielka, a ja byłem tak zszokowany, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Mówiąc delikatnie, było to bardzo niezręczne, wysłuchiwać uwag o wysokościach prowizji, pośrednikach i „zmuszaniu” klientów do płacenia wypowiadanych takim tonem przy drugiej stronie i w obecności agenta.
Inna historia znowu jest związana z ofertami rynku pierwotnego. Koleżanka przyjęła w biurze klienta zainteresowanego inwestycjami w centrum Wrocławia. Zgodnie ze standardami, zaprezentowała mu ofertę, wydrukowała rzuty wybranych apartamentów i umówiła się na kolejne spotkanie lub kontakt telefoniczny. Klient bezpośrednio po wizycie w biurze udał się do siedziby dewelopera, a później z pretensjami wrócił i poinformował, że już był w biurze inwestora i że deweloper ma u siebie znacznie szerszą ofertę.
Świadomie czy nie, klient wykorzystał pośrednika, uzyskał potrzebne dane i po prostu uciekł. Ale pretensjom do agenta nie było końca. Podkreślę, że nie musiał płacić ani złotówki za obsługę ze strony biura, ponieważ wynagrodzenie pokrywał deweloper. Klient też nie był w stanie zrozumieć, że przedstawiona mu oferta miała charakter poglądowy. Żaden pośrednik nie ma dostępu do pełnych i najbardziej aktualnych list rezerwacji mieszkań – nimi dysponuje najczęściej tylko inwestor. Może się zatem okazać, że oferta jest na dany moment znacząco uszczuplona w stosunku do tego, co zostało opublikowane i umieszczone w bazie mieszkań, albo, przeciwnie – poszerzona o lokale, z których zrezygnowali inni klienci. Mimo to klient zignorował pośrednika.
Gdybyśmy chcieli pracować w biurze informacyjnym, bylibyśmy zatrudnieni w ośrodku PTTK albo w informacji turystycznej. Część klientów zdaje się nie rozumieć różnicy między informacją turystyczną a biurem nieruchomości.
Jest to wyjątkowo przykre, gdy klient nie szanuje pracy pośredników. Miejmy nadzieję, że w przyszłości jeszcze to się zmieni.
Jarosław Wójtowicz